piątek, 4 czerwca 2010

recenzje nowości, tak na szybko

recenzowałem ostatnio trochę płyt, a liczba wartych uwagi premier narasta. tak więc tym postem bardziej skrótowo podsumuję co ostatnio sprawdziłem z rapowych nowości, bo nie zawsze chce mi się rozpisywać o wszystkim co sprawdzę
zacznę od złej wiadomości - powracający po dziesięciu latach niezapomniany duet raper/producent czyli Reflection Eternal zawodzi swoim drugim albumem tzn "Revolutions Per Minute". nie jest to zawód na całej linii, gdyż rapujący Talib Kweli nie spada poniżej formy, nawet zaskakuje ciekawymi pomysłami i kombinacjami z flow. problemem jest Hi Tek, którego produkcja powinna czynić album czymś wyjątkowym, odrębnym od solowej dyskografii Taliba. efekt został osiągnięty, ale w negatywny sposób - przesadny minimalizm, w którym nie ma niczego urokliwego, morduje ten krążek. pierwszy album niby też nie powalał bogatymi aranżacjami, ale o utworach na miarę "The Blast" i "Move Something" można tylko pomarzyć. tylko dla zaślepionych fanów "jedynego słusznego nowojorskiego brzmienia". 5/10
debiut Rhymefesta ("Blue Collar") sprzed czterech lat bardzo mi przypadł do gustu, chociaż można odnieść wrażenie, że była to wyłącznie zasługa producentów, którzy bitowo rozpieścili rapera, do tego stopnia że wszystko było nam jedno jak on rapuje, ważne że podkłady bujały. stąd moje obawy o "El Che" - zastąpienie Kanye Westa, Just Blaze'a, Marka Ronsona mało znanymi producentami mogło być samobójstwem. okazuje się jednak, że Rhymefest ma świetne ucho do podkładów i z marek takich jak Scram Jones, S1, albo Best Kept Secret wycisnął 100%. jako raper i autor tekstów dalej nie powala, mimo że po mocnym singlu "Chicago" liczyłem na ogromny progres pod tym względem. zabawy z techniką a'la Kanye sprzed lat, słabiutka dykcja, teksty których się nie zapamiętuje - tak to wygląda generalnie. ale posłuchać jest czego w każdym razie. album do którego chętnie się wróci, ale prędzej włącze sobie po raz kolejny "Blue Collar", które chyba znam na pamięć już. 6+/10
Drake. kolejny hip-popowy debiutant w ostatnim czasie, tym razem podopieczny Lil Wayne'a. oczekiwania miałem pewne wobec albumu tego Kanadyjczyka ("Thank Me Later"), spodziewałem się ciekawszego krążka choćby od B.O.B. okazało się, że liga ta sama. z jednej strony Drake wie czego chce - w jakim stylu chce nagrywać utwory, jaki ma pomysł na krążek, jaki obrał sobie target wśród słuchaczy. wie kogo zaprosić, by dodał trochę ognia do jego utworów (tu niestety pojawia się wątek "zjadania numerów" przez gości - debiutant gubi się w towarzystwie takich wyg jak Jay-Z, Alicia Keys, Young Jeezy i wspomniany Wayne). z drugiej strony - uderzająca jest monotonia na bitach - słuchając, co utwór czekałem na jakiekolwiek mocniejsze uderzenie i zanim się doczekałem, album się skończył (kawałek z Jeezym ewentualnie). oczywiście wspomniałem, że Drake ma taki koncept, no ale mógł w jakiś sposób ucieszyć tych, którzy polubili go po mocnej zwrotce w "Forever", u boku Kanyego, Eminema i Lil Wayne'a. ocena jak w przypadku "Adventures of Bobby Ray" zatem: 5+/10
Vinnie Paz pierwszy raz solowo, a nie w obrębie projektów Jedi Mind Tricks, albo Army Of The Pharaohs. ale czy dużo różni się "Season of the Assassin" od albumów JMT, w których i tak wszystko sam nawijał? naturalnie produkcja. dużo jest tu podobieństw do podkładów Stoupe'a, są też bitybardziej mainstreamowe, czasem o dziwo niemalże południowe cykacze. dodać do tego zaskakujące featuringi (Clipse, Paul Wall) i fani JMT już kręcą noskami. za to ucieszą się na pewno z niezmiennego Vinniego - wciąż to samo jednostajne flow, wciąż teksty o księżach pedofilach, mocy piramid, rozszarpanych częściach ciała wyglądających jak spaghetti, no i wciąż dużo "Brrrat! Brrraaat!". ale przyznam szczerze, że jestem na tak. różnice w produkcji wychodzą na dobre i album jest na swój sposób świeży. featuringi liczne i różnorodne, ale czynią te prawie 80 minut muzyki Pazmańskiego Diabła o wiele bardziej przyswajalnymi. 7/10
weterani z południa, czyli duet 8ball & MJG. fanem jestem wielkim ich twórczości z lat '90, gorzej z albumami które, wydane zostały później (a patrząc na to co robili przez całą karierę UGK, można trzymać klasę cały czas). "Ten Toes Down" powrotem do formy sprzed wielu lat nie jest, ale jest to solidna, południowa produkcja. typowe dirtysouthowe bangery, trochę spokojniejszych utworów z elementami r'n'b, ale bez żadnych przesadnych kompromisów z radiem. czegoś takiego obawiałem się widząc na trackliście słabiutkiego na moje Soulja Boya, na szczęście chłopak zdał sobie sprawę z powagi projektu i dostosowal się, nagrywając możliwą do słuchania zwrotkę. jako fan południa mam czego posłuchać, ale bez żadnych wyjątkowych emocji. nikt się do brzmienia rodem z Memphis tutaj nie przekona, korzystając z czasu antenowego polecę po zapoznać się ze starszymi albumami duetu, bo to naprawdę niedoceniany rozdział historii hip hopu. 6+/10
na koniec mój hit sezonu - "Gimme All Mine". dobrego kalifornijskiego hip hopu (już nawet nie używając określenia "g-funk") zawsze mi mało, jeśli mówimy o współczesnych nagraniach. najlepiej fałszujący na świecie Kokane nagrał album, który cieszy bardziej niż jakiekolwiek inne nagrania z zachodu z okresu ostatnich, powiedzmy że dwóch lat. raper znakomicie sobie radzi podśpiewując i rymując, nawet pod podkłady bardziej podchodzące pod hyphy. na szczęście przeważają tutaj elementy g-funku - charakterystyczny bas, bogate aranżacje łączące żywe instrumenty (przebojem jest tutaj harmonijka) i delikatną syntetykę. wszystko sympatycznie wyszło, i to bez pomocy Dj Battlecata, albo funduszu Snoop Dogga. w lipcu Ice Cube planuje odzyskiwać pozycję westcoastu na scenie swoim "I Am The West", Kokane z pewnością przyczynił się do tego celu. czy Kostka Lodu podoła zadaniu? jeszcze nie wiemy, jak nie da rady to przynajmniej wrócę do katowania "Gimme All Mine". 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz