ostatnio jak widać postów na Chojnito's Way mało albo nie ma w ogóle. zawieszam zatem na jakiś czas działalność, wrócę może jak znajdę pomysł na nową formę tego blogu - obecna się tak jakoś wyczerpała razem z zajawką
tak więc na razie mówię elo i zapraszam na soulbowl.pl, gdzie od jakiegoś czasu pisuję newsy, ruszyłem z cyklem o Motown Records, a i recenzje nowości się trafią
trochę klasycznego hip hopu, bo dawno nie było. Rob Base i DJ E-Z Rock to duet z Harlemu, debiutujący w roku 1988. znany oczywiście najbardziej z przeboju "It Takes Two", do dzisiaj chętnie follow-upowanego i samplowanego w hh. świetny singiel na pętli z "Think (About It)" Lyn Collins, wyprodukowany przez Teddy'ego Rileya, zapewnił platynową sprzedaż debiutu i przetrwał próbę czasu, ale jak reszta ich twórczości? cóż, party rhyming Roba nie miał siły przebicia przy tekstach Chucka D, przy raperach z Juice Crew definiujących pojęcie "technika", przy Rakimie definiującym pojęcie "flow". nie zmienia to faktu, że jak kochamy ten okres w hip hopie, to album "It Takes Two" jest pozycją obowiązkową
powrót do funkowego miasta znanego jako Minneapolis, ale tym razem nie w celu.poznania kolejnego projektu pod patronatem Prince'a. nazwa Lipps Inc. powinna wielu osobom coś mówić, nie tylko wtajemniczonym, bo chyba każdy zna ich największy przebój - "Funkytown". każdy potrafi zanucić jego melodyjkę, każdy może sobie przypomnieć jfilm/serial, w którym słyszał ten utwór. z czymkolwiek innym od Lipps inc. zapewne jest gorzej, więc służę dziś ich innym numerem, też pochodzącym z debiutanckiego krążka ("Mouth To Mouth"). w ten sposób poznacie połowę tej płyty, bo znajdują się na niej tylko 4 utwory własnie.. ale każdy z nich to prawdziwa disco-funkowa bomba, gwarantuję
raport z dzisiejszych odwiedzin w jednym z warszawskich antykwariatów płytowych: moja kolekcja motownowskich nagrań poszerzyła się o kolejne trzy pozycje. najbardziej dumny jestem ze zdobycia "You're All i Need" Marvina Gaye'a i Tammi Terrell. co prawda wolałbym zdobyć "United", ale drugi ich album to też niezła zdobycz, kupiony za wiele niższą kwotę niż jakbym go nabywał na eBay + wysyłka. poza tym dołączyłem do kolekcji kolejny album Steviego Wondera ("In Square Circle"). trzecim nabytkiem jest "Four Tops Live!", nagrana na żywo kompilacja największych przebojów tej wokalnej grupy. to jedyny album z tej trójki kupiony "w ciemno", ale warto było. i jako, że nigdy o nich nie pisałem ani nie prezentowałem ich muzyki - jedno z tych właśnie wykonań live. wykonanie największego ich klasyka, "I Can't help Myself (Sugar Pie, Honey Bunch)"
odskoczmy na chwilę od lat osiemdziesiątych i to solidnie. przed Wami autor jednego z największych hitów z wytwórni Motown Records. "What Becomes Of The Brokenhearted" z pewnością umieściłbym w pierwszej dziesiątce najważniejszych przebojów wytwórni. albo w rankingu najlepszych piosenek poruszających sercową problematykę. samego autora razem z jego bratem Davidem zaliczyłbym do najsolidniejszych muzycznych rodzeństw. na koniec, niestety, Jimmy trafiłby na szczyt rankingu motownowskich one hit wonderów. wspomniany singiel przerósł całą jego pozostałą dyskografię. a słyszało się jeszcze parę niezłych singli starszego Ruffina. zdecydowana większość z nich traktuje, podobnie jak "What Becomes...", o niespełnionej miłości, więc wybrałem specjalnie coś bardziej pozytywnego. "mała, ja to mam", a nie spadające z drzew nadgniłe owoce miłości
emocje związane z sobotnim koncertem wiadomo kogo jak nie opadły tak dalej nie opadają. w związku z tym kolejny i pewnie nieostatni w najbliższym czasie wpis związany z muzyką Księcia z Minneapolis. Mazarati to zespół założony przez basistę The Revolution, Marka Browna (który wolał być nazywany Brown Mark). tworzyli muzykę podobną do tej Prince'a - trochę funku, trochę rocka, trochę nowej fali - Minneapolis Sound pełną gębą. Książę mocno czuwał nad ich twórczością, co ciekawe, jeden ze swych największych przebojów ("Kiss") napisał właśnie dla tego zespołu, ale wyczuł w nim taki potencjał, że ostatecznie zachował go dla siebie. Mazarati straciło przez to szanse na wylansowanie naprawdę wielkiego hitu, ale parę pomniejszych, ale udanych, też mieli. na przykład "Player's Ball" z debiutanckiego albumu "Mazarati", naprawdę świetnego albumu
Slave - zespół z Dayton w Ohio, czyli ze stron, które funkowo chcąc nie chcąc bardziej będą nam się kojarzyć z grupą Ohio Players. trochę szkoda, ponieważ Niewolnicy dużo mniejszego stażu nie mają, parę ich albumów na pewno zasługuję na uwagę taką jaki klasyki Graczy. na przykład "Stone Jam" z roku 1980, właśnie przez utwór z tejże płyty ich poznałem. "Watchin You" to chilloutowy przyjemniaczek, który posłużył Snoop Doggowi do wylansowania dwóch późniejszych chilloutowych przyjemniaczków. pierwszym było kultowe "Gin and Juice" (gdzie Snoop wykorzystał refren Slave), a drugim jest "Let's Get Blown" (a tutaj wykorzystał zwrotki). prawda, że to jedne z najbardziej luzackich przebojów rapera? przed wami link do obfitego źródła (g)funkowego luzu
obiecałem po powrocie z tegorocznego Openera napisać relację z występu Prince'a, niestety nie jestem w stanie się zebrać do napisania czegoś konkretnego z powodu totalnego braku słów. zawsze wspominałem występ George'a Clintona (bardzo zbliżonego muzycznie do twórczości Księcia zresztą) w Warszawie jako najlepszy na jakim byłem, teraz mogę mówić że byłem na dwóch koncertach życia. ciągle doskonały wokal na żywo, świetny zespół z trójką genialnych wokalistek i z szalonym klawiszowcem na czele, powalające wykonania wszystkich największych przebojów (i nie tylko swoich), kilka bisów, znakomity kontakt z tak obcą mu publiką, dalej mógłbym tak pisać, ale zabraknie mi przymiotników do określania czystej zajebistości każdej składowej tego koncertu, ponad dwóch godzin pięknego, funk rockowego grania. i chyba własnie jedyną wadą koncertu było, że... mógł być jeszcze dłuższy. no co? 2h to powinna być norma, a nie godzinka z hakiem i "goodbye Poland". w każdym razie: kolejne moje muzyczne marzenie się spełniło.
no i wracam po przerwie do regularnego pisania na moim blogu, do usłyszenia (czy tam do poczytania)
brakuje mi ostatnio zajawki na prowadzenie bloga, zatem ogłaszam oficjalnie przerwę. potrwa ona gdzieś do początku lipca, wtedy oto powrócę - razem z relacją z koncertu Prince'a na Openerze. z okazji takiej przerwy, oraz z okazji zbliżającej się połowy roku 2011, małe podsumowanie. po prostu piątka albumów, których najprzyjemniej mi się słuchało, się słucha i słuchać się będzie przez zbliżające się wakacje. zaznaczam, że jest to podsumowanie tego co słyszałem, a trochę mi się przegapiło. na przykład w tej chwili słucham albumu "21" brytyjskiej piosenkarki Adele i wiem, że zasługuje ona na miejsce w tym małym rankingu, ale szczerze to nie chce mi się zbierać w tej chwili słów na temat jej muzyki. zostaje mi po prostu ją polecić, tak samo jak piąteczkę poniżej:
pierwszym czerwcowym wpisem nawiążę do dobrze wszystkim znanej grupy Sly & The Family Stone, ale nie będzie bezpośrednio o niej. nie będzie o jej ekscentrycznym liderze, a o innym bardzo ważnym członku. Larry Graham był basistą zesołu (swoją drogą zapisał się w historii muzyki jako wynalazca techniki slappingu - gry kciukiem na gitarze basowej, stał się dzięki temu ojcem stylów Bootsy'ego Collinsa, Marcusa Millera, albo Flea z RHCP), możliwe że i coś tam zaśpiewał czasem do mikrofonu. uczestniczył w najważniejszych nagraniach grupy i w zasadzie jego odejście było końcem złotej epoki Sly & The Family Stone. w muzyce, jak w przyrodzie, nic nie ginie, Larry założył wtedy własny band - Graham Central Station i nagrał w jej ramach parę niezłych albumów z takimi bujaczami jak "Sneaky Freak" właśnie