wtorek, 16 sierpnia 2011

co jest 5?

ostatnio jak widać postów na Chojnito's Way mało albo nie ma w ogóle. zawieszam zatem na jakiś czas działalność, wrócę może jak znajdę pomysł na nową formę tego blogu - obecna się tak jakoś wyczerpała razem z zajawką

tak więc na razie mówię elo i zapraszam na soulbowl.pl, gdzie od jakiegoś czasu pisuję newsy, ruszyłem z cyklem o Motown Records, a i recenzje nowości się trafią

wtorek, 26 lipca 2011

rob base & dj e-z rock - joy and pain

trochę klasycznego hip hopu, bo dawno nie było. Rob Base i DJ E-Z Rock to duet z Harlemu, debiutujący w roku 1988. znany oczywiście najbardziej z przeboju "It Takes Two", do dzisiaj chętnie follow-upowanego i samplowanego w hh. świetny singiel na pętli z "Think (About It)" Lyn Collins, wyprodukowany przez Teddy'ego Rileya, zapewnił platynową sprzedaż debiutu i przetrwał próbę czasu, ale jak reszta ich twórczości? cóż, party rhyming Roba nie miał siły przebicia przy tekstach Chucka D, przy raperach z Juice Crew definiujących pojęcie "technika", przy Rakimie definiującym pojęcie "flow". nie zmienia to faktu, że jak kochamy ten okres w hip hopie, to album "It Takes Two" jest pozycją obowiązkową

poniedziałek, 18 lipca 2011

lipps inc. - rock it

powrót do funkowego miasta znanego jako Minneapolis, ale tym razem nie w celu.poznania kolejnego projektu pod patronatem Prince'a. nazwa Lipps Inc. powinna wielu osobom coś mówić, nie tylko wtajemniczonym, bo chyba każdy zna ich największy przebój - "Funkytown". każdy potrafi zanucić jego melodyjkę, każdy może sobie przypomnieć jfilm/serial, w którym słyszał ten utwór. z czymkolwiek innym od Lipps inc. zapewne jest gorzej, więc służę dziś ich innym numerem, też pochodzącym z debiutanckiego krążka ("Mouth To Mouth"). w ten sposób poznacie połowę tej płyty, bo znajdują się na niej tylko 4 utwory własnie.. ale każdy z nich to prawdziwa disco-funkowa bomba, gwarantuję

środa, 13 lipca 2011

four tops - i can't help myself (live)

raport z dzisiejszych odwiedzin w jednym z warszawskich antykwariatów płytowych: moja kolekcja motownowskich nagrań poszerzyła się o kolejne trzy pozycje. najbardziej dumny jestem ze zdobycia "You're All i Need" Marvina Gaye'a i Tammi Terrell. co prawda wolałbym zdobyć "United", ale drugi ich album to też niezła zdobycz, kupiony za wiele niższą kwotę niż jakbym go nabywał na eBay + wysyłka. poza tym dołączyłem do kolekcji kolejny album Steviego Wondera ("In Square Circle"). trzecim nabytkiem jest "Four Tops Live!", nagrana na żywo kompilacja największych przebojów tej wokalnej grupy. to jedyny album z tej trójki kupiony "w ciemno", ale warto było. i jako, że nigdy o nich nie pisałem ani nie prezentowałem ich muzyki - jedno z tych właśnie wykonań live. wykonanie największego ich klasyka, "I Can't help Myself (Sugar Pie, Honey Bunch)"

Four Tops - I Can't Help Myself (live) (1966)

piątek, 8 lipca 2011

jimmy ruffin - baby i've got it

odskoczmy na chwilę od lat osiemdziesiątych i to solidnie. przed Wami autor jednego z największych hitów z wytwórni Motown Records. "What Becomes Of The Brokenhearted" z pewnością umieściłbym w pierwszej dziesiątce najważniejszych przebojów wytwórni. albo w rankingu najlepszych piosenek poruszających sercową problematykę. samego autora razem z jego bratem Davidem zaliczyłbym do najsolidniejszych muzycznych rodzeństw. na koniec, niestety, Jimmy trafiłby na szczyt rankingu motownowskich one hit wonderów. wspomniany singiel przerósł całą jego pozostałą dyskografię. a słyszało się jeszcze parę niezłych singli starszego Ruffina. zdecydowana większość z nich traktuje, podobnie jak "What Becomes...", o niespełnionej miłości, więc wybrałem specjalnie coś bardziej pozytywnego. "mała, ja to mam", a nie spadające z drzew nadgniłe owoce miłości

czwartek, 7 lipca 2011

mazarati - player's ball

emocje związane z sobotnim koncertem wiadomo kogo jak nie opadły tak dalej nie opadają. w związku z tym kolejny i pewnie nieostatni w najbliższym czasie wpis związany z muzyką Księcia z Minneapolis. Mazarati to zespół założony przez basistę The Revolution, Marka Browna (który wolał być nazywany Brown Mark). tworzyli muzykę podobną do tej Prince'a - trochę funku, trochę rocka, trochę nowej fali - Minneapolis Sound pełną gębą. Książę mocno czuwał nad ich twórczością, co ciekawe, jeden ze swych największych przebojów ("Kiss") napisał właśnie dla tego zespołu, ale wyczuł w nim taki potencjał, że ostatecznie zachował go dla siebie. Mazarati straciło przez to szanse na wylansowanie naprawdę wielkiego hitu, ale parę pomniejszych, ale udanych, też mieli. na przykład "Player's Ball" z debiutanckiego albumu "Mazarati", naprawdę świetnego albumu

Mazarati - Player's Ball (1986)

wtorek, 5 lipca 2011

slave - watching you

Slave - zespół z Dayton w Ohio, czyli ze stron, które funkowo chcąc nie chcąc bardziej będą nam się kojarzyć z grupą Ohio Players. trochę szkoda, ponieważ Niewolnicy dużo mniejszego stażu nie mają, parę ich albumów na pewno zasługuję na uwagę taką jaki klasyki Graczy. na przykład "Stone Jam" z roku 1980, właśnie przez utwór z tejże płyty ich poznałem. "Watchin You" to chilloutowy przyjemniaczek, który posłużył Snoop Doggowi do wylansowania dwóch późniejszych chilloutowych przyjemniaczków. pierwszym było kultowe "Gin and Juice" (gdzie Snoop wykorzystał refren Slave), a drugim jest "Let's Get Blown" (a tutaj wykorzystał zwrotki). prawda, że to jedne z najbardziej luzackich przebojów rapera? przed wami link do obfitego źródła (g)funkowego luzu

Slave - Watching You (1980)

poniedziałek, 4 lipca 2011

WE LOVE PRINCE

obiecałem po powrocie z tegorocznego Openera napisać relację z występu Prince'a, niestety nie jestem w stanie się zebrać do napisania czegoś konkretnego z powodu totalnego braku słów. zawsze wspominałem występ George'a Clintona (bardzo zbliżonego muzycznie do twórczości Księcia zresztą) w Warszawie jako najlepszy na jakim byłem, teraz mogę mówić że byłem na dwóch koncertach życia. ciągle doskonały wokal na żywo, świetny zespół z trójką genialnych wokalistek i z szalonym klawiszowcem na czele, powalające wykonania wszystkich największych przebojów (i nie tylko swoich), kilka bisów, znakomity kontakt z tak obcą mu publiką, dalej mógłbym tak pisać, ale zabraknie mi przymiotników do określania czystej zajebistości każdej składowej tego koncertu, ponad dwóch godzin pięknego, funk rockowego grania. i chyba własnie jedyną wadą koncertu było, że... mógł być jeszcze dłuższy. no co? 2h to powinna być norma, a nie godzinka z hakiem i "goodbye Poland". w każdym razie: kolejne moje muzyczne marzenie się spełniło.
no i wracam po przerwie do regularnego pisania na moim blogu, do usłyszenia (czy tam do poczytania)

czwartek, 9 czerwca 2011

chojnito's way poleca #4

brakuje mi ostatnio zajawki na prowadzenie bloga, zatem ogłaszam oficjalnie przerwę. potrwa ona gdzieś do początku lipca, wtedy oto powrócę - razem z relacją z koncertu Prince'a na Openerze. z okazji takiej przerwy, oraz z okazji zbliżającej się połowy roku 2011, małe podsumowanie. po prostu piątka albumów, których najprzyjemniej mi się słuchało, się słucha i słuchać się będzie przez zbliżające się wakacje. zaznaczam, że jest to podsumowanie tego co słyszałem, a trochę mi się przegapiło. na przykład w tej chwili słucham albumu "21" brytyjskiej piosenkarki Adele i wiem, że zasługuje ona na miejsce w tym małym rankingu,  ale szczerze to nie chce mi się zbierać w tej chwili słów na temat jej muzyki. zostaje mi po prostu ją polecić, tak samo jak piąteczkę poniżej:

piątek, 3 czerwca 2011

graham central station - sneaky freak

pierwszym czerwcowym wpisem nawiążę do dobrze wszystkim znanej grupy Sly & The Family Stone, ale nie będzie bezpośrednio o niej. nie będzie o jej ekscentrycznym liderze, a o innym bardzo ważnym członku. Larry Graham był basistą zesołu (swoją drogą zapisał się w historii muzyki jako wynalazca techniki slappingu - gry kciukiem na gitarze basowej, stał się dzięki temu ojcem stylów Bootsy'ego Collinsa, Marcusa Millera, albo Flea z RHCP), możliwe że i coś tam zaśpiewał czasem do mikrofonu. uczestniczył w najważniejszych nagraniach grupy i w zasadzie jego odejście było końcem złotej epoki Sly & The Family Stone. w muzyce, jak w przyrodzie, nic nie ginie, Larry założył wtedy własny band - Graham Central Station i nagrał w jej ramach parę niezłych albumów z takimi bujaczami jak "Sneaky Freak" właśnie

niedziela, 29 maja 2011

gil scott-heron - whitey on the moon

Gil Scott-Heron pojawiał się na Chojnito's Way już parokrotnie, powiedziałem już o nim wszystko co najważniejsze: jaką muzykę tworzył, z kim współpracował, na kogo z późniejszych artystów miał wpływ, oraz o tym jak po latach powrócił do nagrywania. wczoraj w momencie, gdy dowiedziałem się o śmierci muzyka, zabrakło mi słów. dalej mi ich brakuje. po prostu odeszła od nas wielka postać, legenda muzyki soul, legenda ulicznej, zaangażowanej w społeczne sprawy poezji. poprzednimi razami wrzucałem na blog jego utwory muzyczne, dzisiaj wrzucę nagranie z recytacji jednego z jego wierszy w nowojorskim klubie na rogu 125th Street i Lenox Avenue. cały ten występ, zarejestrowany i wydany w 1970 roku na winylu przyjęło się uważać za fonograficzny debiut Gila Scotta-Herona. spoczywaj w pokoju

Gil Scott-Heron - Whitey On The Moon (1970)

piątek, 27 maja 2011

the pharaohs - black enuff

The Pharaohs, to funkowo-jazzowa grupa (ale z tych, których muzykę nazwiemy bardziej funkiem z elementami jazzu niż na odwrót) założona w latach sześćdziesiątych w Chicago. z nazwisk muzyków zaangażowanych w ten projekt najwięcej mówiącym jest Maurice White, czyli późniejszy lider bardziej popularnego Earth, Wind & Fire. choć w obu grupach współpracował z zupełnie innymi muzykami, da się poczuć spore podobieństwo brzmieniowe. podobne inspiracje jazzowo-latynoskie, podobne instrumentarium, podobnie duża uwaga przykuta to sekcji dęciaków. utwór który prezentuję poniżej tak się zaczyna, że od razu mi się kojarzy z którymś z numerów na albumie "Spirit" Earth, Wind & Fire. no i nie trudno w obu przypadkach zauważyć fascynacje starożytnym Egiptem, przenoszoną na okładki płyt. zresztą czym się ci wariaci nie fascynowali, miłośnicy Iluminatów i innych tego typu bzdur muszą uwielbiać ten zespół za graficzną oprawę wydawnictw

wtorek, 24 maja 2011

the philadelphia international all-stars - let's clean up the ghetto

pewnie nie możecie wszyscy się doczekać aż znowu napiszę, jak to uwielbiam filadelfijskie brzmienie soulu, aż zaprezentuję kolejny zespół z tego pensylwańskiego miasta (bo Philly to nie stolica tego stanu, stolicą jest Harrisburg - Chojnito's Way uczy!). dzisiaj będzie wielka kumulacja i opowiem o wspólnym projekcie takich artystów jak Teddy Pendergrass, Lou Rawls, The O'Jays, Harold Melvin & The Blue Notes, Archie Bell i jeszcze kilku innych. połączył ich wspólny cel - taki jak w tytule albumu/głównego utworu. stwierdzili, że żeby zwalczyć fizyczne getto, trzeba przezwyciężyć mentalne getto, które od wewnątrz zniechęca czarnoskóre mniejszości do poprawienia stanu własnego bytu. jak to chcieli zrobić? na przykład przez dofinansowanie edukacji. można było to zrobić osobiście kupując egzemplarz tego albumu w 1977. sam nabyłem ostatnio ten album z którejś tam ręki, więc raczej do poprawy sytuacji na ulicach Philly nie przyczyniłem się, ale za to mam kolejny kawał świetnego soulu na półce. posłuchajcie tytułowego utworu, jeśli przekazu tu nie docenicie, to docenicie na pewno piękną, marszową linię basu

wtorek, 17 maja 2011

barrabas - the lion

czasem na dobrą muzykę można natrafić zupełnie mimowolnie, na przykład przy przeglądaniu okładeczek w katalogach sprzedawców na Allegro. nie wiedziałem zupełnie co to jest jakieś Barrabas, ale okładka przedstawiająca paszczę dzikiego kocura z przystawioną lufą strzelby była wystarczająco intrygująca, by przeprowadzić śledztwo na temat zespołu. mamy więc do czynienia z hiszpańską grupą, grającą funk i disco z wyraźnymi jazzowo-latynoskimi naleciałościami. dodatkowo charakterystyczny jest zachrypnięty głos głównego wokalisty, oraz fascynacja zespołu motywami safari. w "The Lion" znajdziecie niemal wszystko, o czym powiedziałem. utwór pochodzi właśnie z albumu "Bestial" i jako niejedyny z tego wydawnictwa, drapieżnie się wkręca. refren trochę mnie wprowadza w zakłopotanie, bo nie wiem ostatecznie, czy podmiot liryczny chciał zabić lwa czy nie, ale trudno, obejdę się bez tej wiedzy

sobota, 14 maja 2011

chocolate milk - action speaks louder than words

"czyny mówią głośniej niż słowa" - wszystkim znane powiedzenie, myśl istniejąca tak długo jak Homo jest sapiens. albo i dłużej, bo na pewno wcześniej Homo erectus też wolał pokazać jak umiejętnie wznieca ogień, a nie tylko zapewniać, że potrafi to zrobić. tak czy siak myśl przetrwała do naszych czasów, widzimy że ciągle znajduje zastosowanie, albo wkurzamy się, że większość ludzi potrafi właśnie tylko słowami przemawiać. nieważne, przejdźmy już do muzyki. "Action Speaks Louder Than Words" to tytuł debiutanckiego albumu nowoorleańskiej grupy Chocolate Milk, oraz tytuł singla, który otwiera to wydawnictwo, jak i całą dyskografię. czyn jak najbardziej udany i głośniejszy niż moje komentarze na blogu. i okładeczka miła dla oka

Chocolate Milk - Action Speaks Louder Than Words (1975)

poniedziałek, 9 maja 2011

smokey robinson and the miracles - going to a go-go

z muzyką Motown Records, tą z lat sześćdziesiątych, problem jest taki (tzn dla mnie problemu nie ma, ale domyślam się, że dla wielu niesiedzących w temacie ludzi on istnieje) że te wszystkie hity, albumy, piosenki na tych albumach są bardzo podobne. The Funk Brothers, Lamont Dozier i inni taśmowo tworzyli przeboje, gwiazdy w ulic Detroit (głównie) wykonywały pod te kompozycje podobne piosenki, koniecznie ze słowem "love" w tytule. nie ma co się okłamywać że tak nie jest, ale i tak kocham tą wytwórnię i cały nurt wokół niej powstały. no i co by nie było, to i tak dużo wyjątków od reguły było. tak jak pan Smokey ze swoim zespołem, co zamiast nagrywać kolejne "love coś tam" zabiera nas na dobry melanż w miejscu, które ostanio znalazł na mieście. też bym tam wpadł, najlepiej właśnie w akompaniamencie "Going To A Go-Go"

Smokey Robinson And The Miracles - Going To A Go-Go (1965)

niedziela, 8 maja 2011

the whatnauts - help is on the way

The Whatnauts to soulowa grupa z Baltimore, Maryland. w sumie to jedna z dwóch grup (druga to Jimmy Briscoe & The Beavers), jakie kojarzę w ogóle z tym miastem i stanem. zresztą ktokolwiek coś kojarzy ze stanem Maryland? nawet drużyny koszykarskiej nie mają... ale zostańmy przy muzyce i przy Whatnautach. na początku lat siedemdziesiątych wydali trzy albumy ze znanymi utworami jak "Message To A Black Man" albo "I'll Erase Away Your Pain". potem jakby przestali istnieć i po dziesięciu latach, ni z tego ni z owego, zaatakowali zupełnie odmiennym klimatycznie (disco-funkowym) przebojem "Help Is On The Way". do ściągnięcia poniżej. wrzucam go, gdyż ma związek z gwiazdami wczorajszego dnia imprezy Warsaw Challenge - De La Soul, którzy samplowali to w utworze "Ring Ring Ring". a występ był konkretny, tak swoją drogą

czwartek, 5 maja 2011

prince - it's gonna be lonely

wpis w ramach uczczenia wspaniałej dzisiejszej nowiny - Prince zagra w Polsce! a konkretnie na tegorocznym Openerze. o ile dotychczasowy line up festiwalu mnie nie satysfakcjonował (Boi Boi z Outkastu to za mało by mnie tam ściągnąć), to Książę jest kimś, kogo muszę zobaczyć na żywo, nieważne gdzie, nieważne kiedy, nieważne za ile. dlatego na sto procent jadę do Gdyni za dwa miesiące, przynajmniej na ten jeden dzień w którym Prince zagra. o tej samej porze ma wystąpić Big Boi niestety, nie pomyśleli organizatorzy do końca. ale i tak jestem im wdzięczny za możliwość spełnienia jednego z moich największych marzeń koncertowych. no to teraz utwór jakiś, jeden z moich faworytów, numer z tych mniej znanych, pochodzący z drugiego albumu Księcia, czyli z bardzo już dawnych czasów

środa, 4 maja 2011

blue magic - stop to start

pisząc niedawno o grupie 3 Tenors Of Soul obiecałem wspomnieć więcej o najmniej znanej jednej trzeciej tego tria. chodzi o Teda Millsa i jego zespół. no to tak szybko w telegraficznej formie: grupa muzyczna powstała w roku 1972 w Filadelfii STOP założona została przez wspomnianego pana Millsa i przez byłego członka The Delfonics - Randy'ego Caina STOP grała muzykę soul specyficzną dla tego rejonu Stanów i godną tego pochodzenia STOP w 1974 wydali debiutancki album nazwany po prostu "Blue Magic" STOP to najważniejsze prawdopodobnie wydawnictwo grupy STOP niejedyne warte uwagi STOP ze wspomnianego debiutu pochodzi największy przebój grupy "Sideshow", oraz "Stop To Start" STOP (TO START) "Stop To Start" załączyłem do wiadomości i rekomenduje sprawdzenie tego to załącznika

Blue Magic - Stop To Start (1974)

piątek, 29 kwietnia 2011

mel & tim - forever in a day

Mel & Tim to nie jest żadna reżyserska kolaboracja Gibsona i Burtona w celu stworzenia Pasji Edwarda Nożycorękiego", albo "Walecznego Soku z Żuka", ale duet dwójki kuzynów z Holly Springs, Mississippi. stamtąd Mel Hardin i Tim McPherson pochodzą, ale karierę rozkręcili w Chicago, pod okiem Gene'a Chandlera - ważniaka jeśli chodzi o tamtejszy soul. da się w sumie wyczuć te wojaże w ich muzyce - brzmi ona właśnie jak konfrontacja ciepłego Chicagowskiego brzmienia spod ręki Curtisa Mayfielda z południowym, staxowskim soulem. wytwórnia Stax Records była zresztą jednym z przystanków ich (małej, bo 3-płytowej) podróży. wydali w niej drugi album - "Starting All Over Again", najlepszy podobno (podobno, gdyż nie udało mi się jeszcze dorwać ich ostatniego wydawnictwa, by samemu się przekonać). a o to mój ulubiony moment tego nagrania

środa, 27 kwietnia 2011

mtume - ready for your love

"it was all the dream, I used to read Word Up magazine" - te słowa rzucają się na usta (albo raczej na myśl, no bo przecież, że ich nie artykułuję do siebie) gdy słucham największego przeboju Mtume, czyli "Juicy Fruit" z albumu o tej samej nazwie. to w oparciu o ten utwór Puffy zrobił (zrobił?! zapętlił bezczelnie) podkład dla Notoriousa B.I.G., który nagrał pod to "Juicy" - najsłynniejszy rapowy numer z cyklu "back in the days", mający obecnie status absolutnego klasyka hip hopu. oryginał absolutnym klasykiem r&b nie jest raczej, ale nie sposób nie docenić wokalu Tawathy Agee, basu, no i perkusji Jamesa Mtume (widać po nazwisku kto rządził w zespole, swoją drogą koleś był w latach 70 perkusistą samego u Milesa Davida). pod wpisem zamieszczam inny utwór z tego samego albumu grupy, ale porównywalnie dobry. ta sama liga jeśli chodzi o hipnotyzowanie genialną linią basową...

niedziela, 24 kwietnia 2011

heatwave - ain't no half steppin'

wesołych trwających świąt! nie rozpisuje się życzeniowo, tak samo jak nie wrzucam żadnego wielkanocnego utworu muzycznego (bo takowych w klimatach "Chojnito's Way" niestety nie znam). jedziemy do przodu z kolejnymi mało znanymi artystami. Heatwave to zespół, który mi się wydawał zupełnie anonimowy, dopóki nie usłyszałem prezentowanego dziś utworu z ich debiutanckiego albumu ("Too Hot To Handle"). to jest dokładnie to samo "Ain't No Half Steppin'", do którego Big Daddy Kane nawiązał w klasycznym numerze o takiej samej nazwie. i nie tylko on, bo jeszcze parę razy słyszałem ten refren w rapie. zapoznajcie się wiec z oryginalnym wykonaniem tego międzynarodowego bandu - Amerykanin na wokalu, Jamajczyk na gitarze, Anglik na klawiszach, Czechosłowak (nie dotarłem do info, czy bardziej z niego Czech czy Słowak) na bębnach i Szwajcar na basie. nie czuć, żeby ten miks narodowości wpływał jakkolwiek na brzmienie funku Heatwave, więc tylko ciekawostka taka, zespół niezły w każdym razie

Heatwave - Ain't No Half Steppin' (1977)

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

the human body - truth be known

The Human Body to jedna z nazw grupy stworzonej przez Rogera Troutmana z rodzinką, zanim stała się szeroko znana jako Zapp. skład ten sam praktycznie, brzmienie za to nie do końca takie z jakiego ich znamy. nie powinno to dziwić w sumie, w końcu 1976 to nie lata osiemdziesiąte, jest zatem znacznie bardziej organicznie. firmowy talk box się pojawia również, ale jako urozmaicenie, nie esencja ich muzyki. nagranie to nie zapisało się w historii funku, ale za to zostało zauważone przez George'a Clintona, który pozwolił grupie wybić się u jego boku. stąd wspólne koncerty i gościnny udział Rogera Troutmana na albumie "Electric Spanking On War Babies" Funkadelic. dalej wiadomo, Clinton z ekipą opuszczają Warner Bros Records, a ich miejsce zastępuje nowa funk-machina - Zapp (i z czasem też Roger solo), z takim przebojami jak "More Bounce To The Ounce", "So Ruff" i "Computer Love". posłuchajcie ich jeszcze jako The Human Body, bo wiadomo, mniej znane nie znaczy przecież gorsze

niedziela, 17 kwietnia 2011

yvonne fair - love ain't no toy

Yvonne Fair (Sprawiedliwa Iwonka?) to następna świetna, aczkolwiek zapomniana, wokalistka Motownu. za sprawą światowej koncertowej kampanii wytwórni zrobiła furorę na scenach w Europie, Australii, Azji, ale nie we własnym kraju. Miller London, ówczesny wicedyrektor Motownu tłumaczy w dołączonej do reedycji jej jedynego albumu biografii, że "The Bitch Is Black" niefortunnie nie ukazało prawdziwego potencjału artystki. ja pytam jaki ten jej potencjał był, skoro już sam ten album mnie powalił? Yvonne to silna, pewna siebie na scenie i na mikrofonie kobita, mająca muzyczne wparcie wielkiego producenta, Normana Whitfileda. do tego kilka mocnych coverów, polecam ten album bardzo. no i na dodatek ten tytuł (inspirowany ówczesną modą na to słowo "bitch", patrz: "Who Is This Bitch, Anyway?" Marleny Shaw, "The Bitch Is Black" Eltona Johna) i najbardziej pikantna w historii wytwórni okładka. nie wiem jak to się nie stało klasyką

Yvonne Fair - Love Ain't No Toy (1975)

sobota, 16 kwietnia 2011

garry shider - crazy bout you

ciąg dalszy rozbierania na kawałki kolektywu Parliament/Funkadelic. dzisiaj rozbieramy aż do samej pieluchy, w której to na scenie prezentował się zwykle Garry Shider, kolejny fundament zespołu. był w końcu ucieleśnieniem Gwiezdnego Dziecka - postaci, która według mitologii Parliamentu miała zbawić ludzkość przed niefunkowością, przed Sirem Nosem D'Voidoffunkiem i jego Syndromem Placebo. swoją powinność spełniał również na płytach Funkadelic, to on w "One Nation Under A Groove" śpiewał o szansie na wytańczenie wyjścia z naszych uciśnień. niestety opuścił na zawsze naszą planetę w czerwcu ubiegłego roku, dziś mi się przypomniał gdy słuchałem nowego albumu DJ'a Quika, na którym mamy jego gościnny występ w finałowym utworze. dotarłem dziś również do jego skromnego solowego dorobku, oto jeden z utworów z wydanego w 2002 roku mini albumu "Diaperman: The Second Coming". za mocny p-funk, na wszelki wypadek przyodziejcie w hołdzie pieluchy

Garry Shider - Crazy Bout You (2002)

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

alexander o'neal - sunshine

jedziemy dalej, dzisiaj ballada z lat osiemdziesiątych do porzygania tymi latami nasiąknięta. pochodzi z drugiego albumu pana Alexandra, który to album zrobił niezłą furorę dzięki wystrzałowej produkcji Jimmy'ego Jama i Terry'ego Lewisa. nie wiem czy mówiłem o nich, ale chłopaki odpowiadają między innymi za brzmienie ówczesnej Janet Jackson i późniejszych Mary J Blige i Mariah Carey. Alex poznał się ze wspomnianym duetem w ramach grupy Entrerprise, która z czasem przekształciła się w szerzej znane The Time. uległ tylko zmianie główny wokalista, Olka zastąpił Morris Day, podobno był to nacisk ze strony głów Warner Bros Records, którym O'Neal wydawał się być "zbyt czarnym". nie skomentuję tego i wrócę do "Sunshine". w oparciu o ten utwór powstał później równie plastikowy przebój Jaya-Z, "(Always Be My) Sunshine". oba urocze na swój sposób. polecam też cały krążek Alexa ("Hearsay"), ja już swój 12" egzemplarz nabyłem na Allegro, za dosłownie złotówki

Alexander O'Neal - Sunshine (1986)

niedziela, 10 kwietnia 2011

3 tenors of soul - fantasy

"3 tenors of soul"... no mocno się panowie nazwali. nie wiem czy któregokolwiek z trójki panów można nazwać tak wielkim dla muzyki soul, jak wielkimi w swoim świecie są oryginalni trzej tenorzy. no ale niech im będzie, co by nie było są to prawdziwe znakomitości filadelfijskich dźwięków. po pierwsze, niedawno wspominany wokalista z  The Stylistics - Russel Thompkins Jr. (który z głosu bardzo mi przypomina z dziadka-pedofila z "Family Guy" - musiałem się tą uwagą podzielić prędzej czy później), po drugie William Hart z bardziej znanego The Delfonics i po trzecie, reprezentujący Blue Magic (przybliżę niedługo na blogu), Ted Mills. wszyscy trzej prężnie działali głównie w latach siedemdziesiątych, wnosząc na wysoki artystyczny poziom muzykę soul, by w 2007 spotkać się na wspólnym albumie-ciekawostce, pełnym udanych reinterpretacji znanych numerów. tutaj na przykład klasyk od Earth, Wind & Fire. album się nazywa "All The Way From Philadelphia", jak kogoś interesuje sprawdzenie jego zacnej całości

3 Tenors Of Soul - Fantasy (2007)

niedziela, 27 marca 2011

cheryl lynn - nothing you say

zastój się zrobił, tak więc oto szybki taktyczny post na przypomnienie o sobie... i oczywiście na przypomnienie kolejnego artysty. Cheryl dla wielu zapewne jest autorką jednego przeboju, ewentualnie jednego albumu - mówię o mega znanym "Got To be Real" i o krążku zatytułowanym imieniem i nazwiskiem piosenkarki. numer przedstawiania nie wymaga, a albumu jak nie znacie to gorąco polecam sprawdzić. kawał funkującego rhythm and bluesa dopasowujący się do obrastającej w popularność wtedy muzyki disco. prezentuję numer z tejże debiutanckiej płyty, inny niż ten który każdy zna. numer, który osobiście uznałem za najciekawszy moment tego materiału. to na tyle na razie i nie obiecuję szybko kolejnego wpisu. ale jednocześnie nie wykluczam, rozumicie

Cheryl Lynn - Nothing You Say (1978)

niedziela, 20 marca 2011

nate dogg - bag o'weed

15 marca odszedł od nas Nate Dogg, legenda g-funku.. kto go znał i cenił jego utwory i refreny w rapowych numerach, już i tak wie o tej wielkiej stracie. notka na moim blogu jednak musi być obecna, gdyż jego wokal był mi bliski od samych początków miłości do czarnej muzyki. niepowtarzalny głos, mnóstwo niezapomnianych kolaboracji, do tego lekko niedoceniona solowa kariera, pełna luzackich utworów o hedonistycznym, lecz nie zawadzającym nikomu stylu życia. oprócz tego niezły dowcipniś, kto widział odcinek amerykańskiego "Najsłabszego Ogniwa" z hiphopowcami, ten wie. niby od dawna wiedzieliśmy o jego udarach, słabym i uniemożliwiającym prawie powrót do muzyki stanie, lecz nie przeszkodziło mi to w przeżyciu szoku parę dni temu na myśl, że go nie ma i teraz już na pewno nigdy więcej nie usłyszymy tego głosu. specjalnie dla tych, którzy tutaj zaglądają i nie siedzą w hip hopie za dobrze - numer "Bag O'Weed" z dwupłytowego wydawnictwa "G-Funk Classics",  będący esencją muzyki Nate'a w pigułce

poniedziałek, 14 marca 2011

stevie wonder - light my fire

Stevie zawsze mile jest widziany na moim blogu, więc oto znowu się pojawia. trochę w związku z moim najnowszym zakupem winylowym - dorwałem na aukcji ostatnio album "My Cherie Amour". album zawierający oczywiście utwór o tym samym tytule, będący jednym z pierwszych mega przebojów artysty i zwiastunem rewolucji w jego muzyce, która zaowocowała serią klasycznych wydawnictw, z moim ukochanym "Songs In The Key Of Life" na czele. ale wróćmy do mojego nabytku nowego, bo to też wart uwagi materiał. nagraniem z tej płyty, które może zainteresować Was, jest cover "Light My Fire" - nie trzeba chyba pisać czyjego autorstwa oryginalnie. uwielbiam pierwotną wersję i ten cover (czy może raczej radosna, funkująca reinterpretacja) się nie umywa. no ale swoje walory ma, jest odjechany na swój sposób i dlatego właśnie go prezentuję

sobota, 12 marca 2011

full force - unselfish lover

ale zawiódł mnie wczoraj ten Grandmaster Flash, mówię Wam. nic ciekawego nie zagrał, dużo nieciekawego (bo każdym znanego) zagrał. ja głupi liczyłem na podróż w głębiny lat osiemdziesiątych, poznawanie nieznanych mi wcześniej utworów, usłyszenie tych mi znanych w warunkach klubowych, nic z tych rzeczy. trudno, zostaje mi dalej poszukiwać samemu tego co dobre. dzisiaj na tapetę poszło Full Force - grupa r&b z oldschool rapowymi fundamentami. w przeciwieństwie do nazwy zespołu nie mam pełnej siły i nie chce mi się rozpisywać dzisiaj, tak mnie ten GMF osłabił. oto jeden z utworów zespołu z debiutanckiego albumu, oparty na bardzo znanym breaku, bo każdy chyba słynne bębny z "The Big Beat" zna i kocha

Full Force - Unselfish Lover (1985)

czwartek, 10 marca 2011

grandmaster flash & the furious five - scorpio

im bardziej zagłębiam się w otchłanie nieznanych mi przez długie lata gatunków muzycznych, tym mniej istotny staje się dla mnie w jakiś sposób hip hop, na którym generalnie to się wychowałem. łapię się zatem różnych sposobów, by kompletnie od niego nie odpłynąć, stąd jutro obecny będę na występie legendarnego Grandmastera Flasha w warszawskim Butiklubie. ciekaw jestem, jak tam będzie nam grał, czy razem z nim wystąpią rapujący dziadkowie The Furious Five wykonujący "The Message"... będę przede wszystkim zadowolony z samego faktu pojawienia się tam i oddania hołdu jednemu z pionierów hip hopu. śpieszmy się doceniać tych co to zapoczątkowali gatunek i róbmy to w każdej chwili, nie przypominajmy sobie o Kool Hercu dopiero w momencie gdy dowiadujemy się o jego ciężkim stanie zdrowia. tym bardziej, że to są to także bardzo ważne osiągnięcia muzyki lat osiemdziesiątych. poniżej oczywiście download, utwór z tego samego klasycznego albumu, na którym wytłoczone zostało wspomniane "The Message"

niedziela, 6 marca 2011

mfsb - t.s.o.p. (the sound of philadelphia)

 
dzisiaj ponownie Philly. Sweet Philly. "T.S.O.P. (The Sound Of Philadelphia)" to następny, mocno klasyczny, filadelfijski utwór, który zasłynął jako czołówka "Soul Train" - kultowego programu telewizyjnego, który przez 35 lat istnienia rozsławiał w Stanach Zjednoczonych r&b, funk, soul, później i hip hop. programu już od paru lat nie ma (za to wciąż organizowane są Soul Train Music Awards), no ale nie będziemy rozpaczać - muzyka soul swoje najlepsze czasy na pewno ma za sobą, a dostępne archiwalne materiały i tak już stanowią biblię czarnej muzyki. no dobra, ale czym jest zatem MFSB? to skrót od "Mother Father Sister Brother" - nazwa kolektywu zrzeszającego muzyków, którzy przez lata produkowali i wspierali tamtejszą scenę. The O'Jays, The Stylistics, The Blue Notes... można tak sobie wymieniać wszystkie filadelfijskie grupy, które sponsorowane były przez literki M, F, S, oraz B

piątek, 4 marca 2011

the stylistics - people make the world go round

obiecałem odlot z L.A.X., no to mamy odlot. a dokąd? do Sweet Philly - poznajcie kolejne kluczowe postaci dla sceny filadelfijskiego soulu. osoby zwane stylistami nie muszą nam się kojarzyć z oszołomami i oszołomeckami wmawiającymi nam w porannej telewizorni, jak się ubierać w ostatnie dni karnawału, ale mogą się kojarzyć ze znacznie głębszą, bo muzyczną, elegancją. wybrałem mniej przebojowy numer z debiutu zespołu (bo tym przebojowym było na przykład "You Are Everything") ale też znany i mocno reprezentatywny dla grupy, dla nurtu, dla miasta, co jest podobno zawsze słoneczne. wokalista Stylistów - Russel Thomphins Jr - swoim charakterystycznym falsetem opowiada o życiowych paradoksach składających się na obraz otaczającej nas rzeczywistości, a także przepowiada niedawną mizerię na Wall Street. a to cwaniak. no i znakomita oprawa muzyczna, długo po zakończeniu wokalu trzymająca nas w hipnozie. polecam wyjątkowo, arcydzieło soulu z lat siedemdziesiątych

wtorek, 1 marca 2011

war - low rider

zostajemy dalej w Kalifornii, bo póki zima nie ustępuje, to nie chcę mi się stamtąd ruszać (a w sumie trochę już dała mi spokój dzisiaj). tyle, ze War to zdecydowanie bardziej znany zespół reprezentujący Złoty Stan. numer, który zamieszczam też nie należy do zapomnianych - "Low Rider" stał się nie tylko najbardziej znanym singlem Wojaków, ale też najprawdziwszą klasyką muzyki do samochodu. utwór, stanowiący charakterystyczny dla zespołu miks funku i brzmień latynoamerykańskich, stał się hymnem miłośników amerykańskich krążkowników ulic z zainstalowanymi hydraulicznymi zawieszeniami. i jest nim do dziś, mimo sporej eksploatacji tematu w latach dziewięćdziesiątych, w erze g-funku. utwór często samplowany przez hiphopowców, tak jak w sumie wiele innych hitów grupy War

sobota, 26 lutego 2011

the 4th coming - cruising down sunset

utwór znaleziony na wydanej w zeszłym roku składance "California Funk". kawałek kozackiego instrumentalnego funku, który autentycznie nas zabiera w tytułowy spływ ku zachodowi słońca. naprawdę czujemy tutaj Kalifornię - nie w takim stopniu jak przy słuchaniu RHCP, drejowskiego g-funku, albo jednego z ostatnich hitów Katy Perry (żarcik), ale na pewno w znaczącym stopniu. chciałbym się dowiedzieć więcej o tym utworze, jak i o jego wykonawcach, lecz ta wiedza wykracza poza zasoby discogsów i całego internetu (nie żarcik). wiem tylko, że to Ci sami The 4th Coming, którzy wydali w 1970 singiel o powodującym łapanie się za głowę tytule "The Dead Don't Die Alive". tak więc mamy tutaj tajemniczy, zapomniany zespół, wspomniana składanka obfituję w wiele innych anonimowych wykonawców. po raz kolejny zostaję zaskoczony ogromem tej muzyki, zwłaszcza, że cała zawartość kompilacji jest warta zachodu. i warta płynięcia ku niemu

wtorek, 22 lutego 2011

willie hutch - we gonna have a house party

każdy zna przepis na udaną domówkę - duże ilości wódki, rozmaite napoje do popity, prażynki z Biedronki i puszczane z YT na zmianę "Drin za Drinem" i "Weź Pigułkę". znak naszych czasów, proste, a co do dawnych lat to wtedy tak łatwo nie było. żeby dobrze rozkręcić prywatkę potrzeba było dobrej inspiracji, odpowiednich wzorców. tymi służył muzyk Willie Hutch.wydając w Motown Records w 1977 "Havin' A House Party" - czyli rozkładający temat na pierwsze czynniki instruktaż na temat dobrej imprezki. czyli coś, co jakbym puścił na własnej domówce, to moi współimprezowicze pytaliby czy mnie przypadkiem w kółko nie pogoliło. może i mieli by trochę racji, bo gdzie takiej muzyce do melanżowego kunsztu DJ'a Hazela po zbyt dużej ilości alkoholu. ale Williego można posłuchać przy każdej innej okazji, to z pewnością jeden z jego najważniejszych krążków (obok znanych i kochanych soundtracków do "The Mack" i "Foxy Brown"). poniżej oczywiście próbka wspomnianego programu instruktażowego. zachęcam do zamawiania całości, jak zadzwonicie w ciągu najbliższych 20 minut to dorzucam plastry na dupę Dr. Levina

czwartek, 17 lutego 2011

nick and the jaguars - ich-i-bon #1

byliśmy przy rocku, bądźmy dalej, a do souli i tak dalej wrócę następnym razem. Nick And The Jaguars to  pierwszy zespół grający muzykę rockową, który podpisał kontrakt w Motown Records (do tego pierwsi biali artyści w wytwórni, tyle atrakcji już w pierwszym roku istnienia marki Tamla/Motown). a wcześniej myślałem, że niedawno wrzucane Rare Earth (i sublabel zbudowany wokół tego zespołu) było pierwszą porażką Berry'ego Gordy, jeśli chodzi o podbijanie serc miłośników gitarowych brzmień. no dobra, RE była porażką większych proporcji. w przypadku Jaguarów nie ma o czym mówić, po prostu nagrali parę singli i ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, co potem z nimi było. ale te single które po sobie zostawili - szczególnie ten dzisiaj wrzucony - naprawdę ekstraklasa. znalezione na składance WSZYSTKICH singli wypuszczonych w wytwórni w latach 1959-1971. 60 płyt cd (!) - kiedyś to przesłucham całe, obiecuję

niedziela, 13 lutego 2011

booker t. and the m.g.'s - hip hug-her

grupa z Memphis, która nagrywała oczywiście w słynnej tamtejszej wytwórni, legendarnym Stax Records. bo niby gdzież indziej? tworzyli to czego można się spodziewać (rhythm and blues z akcentem na blues) plus trochę więcej ponad to. mam na myśli elementy rockowe i to nie byle jakie, można się w nich z powodzeniem doszukiwać motywów, które w następnych latach przyczyniły się do rozwoju rocka psychodelicznego, a i progresywnego również. to naprawdę słychać. jedyny ich album, który dane było mi przesłuchać ("Hip Hug-Her") to kawał udanej instrumentalnej muzyki z gitarami i organami Hammonda na pierwszym planie. tytułowy numer w linku poniżej. sprawdzać, mi nie zostaje nic innego, jak zapoznać się z innymi wydawnictwami tego czarno-białego zespołu, bo czuję że to delikatna wiocha, że nie słuchałem jeszcze ich debiutanckiego "Green Onions"

czwartek, 10 lutego 2011

fred wesley and the horny horns - a blow for me, a toot for you

Fred Wesley. nie ma chyba bardziej zasłużonego puzonisty dla historii funku. grał również jazzowo, na przykład w orkiestrze Williama "Counta" Basie, no ale bardziej pamiętamy go za inne opcje. choćby za wieloletnią współpracę z ojcem chrzestym funku, Jamesem Brownem. za poznanie wówczas Maceo Parkera, z którym grał potem w ramach The Maceo Parker Bandu. wreszcie za dołączenie do wesołej gromady Parliament-Funkadelic, gdzie razem z własnym zespołem (The Horny Horns, świetna nazwa) zapewniali sekcje dęte w wielu p-funkowych przebojach. później też zdarzyło mu się na przykład wesprzeć najbardziej znanych obecnie spadkobierców funk-rockowego grania, czyli Red Hot Chili Peppers. ale wróćmy do Horny Hornsów, z którymi nagrał trzy albumy. oto tytułowy track z debiutu, czyli z wydanego w 1977 "A Blow For Me, A Toot For You" - tak, kolejna świetna nazwa. kawał pięknego funku z dęciakami grającymi pierwsze skrzypce (hmmm) - czyli to co lubimy najbardziej, albo nie wiemy, że tak to lubimy

poniedziałek, 7 lutego 2011

luther vandross - sugar and spice (i found me a girl)

postać z cyklu tych wielkich. wokalista r&b/soul, początkowo związany z niespecjalnie przyjętym zespołem Luther, robiący chórki dla wielu bardziej znanych - od Diany Ross do Davida Bowie. z pełnym imieniem i nazwiskiem udało mu się (z powodzeniem) wybić na początku lat osiemdziesiątych (w 1981 wyszedł debiutancki album pana Luthera, "Never Too Much"). a nie łatwo musiało mu być z klasycznym, quietstormowym repertuarem w erze syntezatorów, sequencerów i  drum-maszym zabijających po trochu organiczne granie. oczywiście nie brakowało też u niego czerpiących z ówczesnej teraźniejszości, bardziej sterylnych, inspirowanych disco utworów. stąd na jego popularny cover soulowego klasyka "House Is Not a Home" przypadał też singiel - niezwykle przebojowe "Never Too Much". ja zaś zaserwuję coś niesinglowego z debiutu, aczkolwiek też z potencjałem na bycie mega-hitem

środa, 2 lutego 2011

frankie smith - slang thang

Frankie Smith - wariat, jakich mało. muzyk produkujący disco-funkowe numery i dający na nie wokale inspirowane ówczesnym hip hopem, które potem same inspirowały późniejszych raperów. mam tutaj w pierwszej kolejności na myśli Snoop Dogga, który spopularyzował charakterystyczny dialekt, gadki w stylu "fo shizzle my nizzle", wiecie o czym mówię. jest to właśnie patent bohatera dzisiejszej notki, który ujawniony został na początku lat osiemdziesiątych w niemałym przeboju "Double Dutch Bus". na tyle niemałym, że mało kto pamięta jakikolwiek inny utwór Frankiego. "Chojnito's Way" (dzisiaj wyjątkowo "Chojnizzle Wizzay") służy pomocą i zaprasza do sprawdzenia "Slang Thang", gdzie pan Smith daje nam lekcje swojego prywatnego angielskiego. polecam też zapoznać się z całym (jedynym) albumem gościa ("Children Of Tomorrow"), gdyż cały kipi od niekonwencjonalnych pomysłów na utwory - w warstwie tekstowej, bo muzycznie to mamy rutynowe disco, które niczym nas nie zaskakuje

wtorek, 1 lutego 2011

messengers - gang bang

dzisiaj odskocznia od muzyki amerykańskiej (czy tam brytyjskiej od czasu do czasu). trafiło mi się na składankę "German Funk Fieber" i zainteresowało mnie co do powiedzenia w ramach takiej muzyki mają nasi bliscy zachodni sąsiedzi. coś tam mają, zaintrygowało mnie parę numerów. między innymi utwór "Gang Bang" grupy Messengers (o której ciężko się więcej dowiedzieć, tym bardziej że trochę wykonawców też się tak zwie/zwało) i to nie tylko ze względu na tytuł. niestety, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że utwór ten pochodzi ze ścieżki dźwiękowej do jakiegoś wstrętnego dojcze fantastisze tempo pornusa. nawet jakby tak było, to jeśli ten "film akcji" jest jakościowo równy tej piosence, to możemy mieć do czynienia z pewnym arcydziełem gatunku. także zapraszam do sprawdzenia tracku i odkrycia, że niemiecka muzyka to nie tylko techno i ndw

poniedziałek, 24 stycznia 2011

martha reeves & j. j. johnson - willie d

"Willie Dynamite" -  klasyk kina blaxplotiation. robiąca wrażenie historia upadku człowieka, którego ambicje sięgały zbyt wysoko. opowieść o ciężkich wyborach między ciężką, uczciwą pracą, a łatwiejszą, nielegalną ścieżką kariery. historia o tym, jak obsesja niszczenia tego co złe może nieoczekiwanie wymknąć się z pod kontroli i sama stać się aparatem wyrządzania szkody. to wszystko można wynieść ze wspomnianego seansu, ale kto by się bawił w jakieś interpretacje. "Wille D" to przede wszystkim odpicowane samochody, piękne kobiety, absurdalnie wymyślne futra alfonsów, czyli wszystko na czym zbudowano piękną historię kinematografii - tej ambitnej, a nie jakichś niezależnych dramatów psychologicznych produkcji norwesko-holendersko-kenijsko-tadżykistańskiej. "Willie D" to oczywiście także niesamowity soundtrack - posłuchajcie utworu z czołówki w wykonaniu zapomnianej divy Motownu - Marthy Reeves z The Vandellas

poniedziałek, 17 stycznia 2011

po prostu oglądnij #5

Okładki Ohio Players
tym razem zamiast filmu galeria. Ohio Players to zespół kojarzony między z wielkiego przeboju "Love Rollercoaster", albumu z którego ten numer pochodzi ("Honey"), oraz z samplowanej setki razy przez westcoastowe głowy piszczały w "Funky Worm". poza tym kojarzy się z niezłą jazdą na covery. kliknijcie poniżej i zapoznajcie się z jedną z najlepszych okładkowo dyskografii w historii muzyki

niedziela, 16 stycznia 2011

baby huey & the babysitters - listen to me

byliśmy w Philly, następna stacja - Chicago. Baby Huey (pseudonim wzięty od jakiejś kreskówkowej kaczki) to człowiek, który miał szansę być tak wielki dla stolicy stanu Illinois jak Curtis Mayfield. niestety pokusy życia muzycznej gwiazdy zgubiły go, zanim na dobre się rozkręcił wraz ze swoim zespołem The Babysitters. pierwszy i jedyny jego album wyszedł w 1971, rok po tragicznym w skutku zawale serca. nie pisałbym o tym, gdyby materiał nie był wyjątkowym - a jest on taki. w kapitalny sposób łączy instrumentarium chicagowskiego soulu spod znaku The Impresssions z psychodeliczno-rockowym graniem w stylu początków Parliament/Funkadelic. największy hit? na pewno "Hard Times", które ostatnio przypomnieli nam The Roots z Johnem Legendem na krążku "Wake Up!". inny utwór bardzo wart uwagi? praktycznie cały album "The Baby Huey Story - Living Legend", ale padło na numer "Listen To Me", samplowany w "Follow The leader" Erica B i Rakima

Baby Huey & The Babysitters - Listen To Me

czwartek, 13 stycznia 2011

teddy pendergrass - only you

obciach trochę, że rok temu nie wspomniałem o odejściu jednej z największych legend filadelfijskiego soulu, Tedyy'ego Pendergrassa. zatem dzisiaj, w pierwszą rocznicę jego śmierci, parę słów dla niego. związany początkowo z grupą Harold Melvin & The Blue Notes. solową kariere rozpoczął w 1977, wydając do końca dekady klasyk za klasykiem, jeden z jego ówczesnych przebojów macie poniżej. późniejszą karierę utrudnił mu nieszczęśliwy wypadek samochodowy w roku 1982, w wyniku którego został sparaliżowany od pasa w dół. nie skreśliło to jego kariery, dalej nagrywał dobrą muzykę, a w międzyczasie założył fundację, która przez lata pomagała innym cierpiącym na uszkodzenia rdzenia kręgowego. odszedł od nas po paru miesiącach zaciętej walki z rakiem. wielki człowiek, którego życie było pieśnią wartą śpiewania - tak nawiązując do tytułu jego drugiego albumu solowego. "Only You" pochodzi właśnie z niego. posłuchajmy, a o Teddym pamiętajmy teraz i za rok i za następny rok...

środa, 12 stycznia 2011

chuck brown & the soul searchers - if it ain't funky

Chuck Brown, czyli lider zespołu The Soul Searchers i autor wielkiego przeboju "Bustin' Loose". ojciec chrzestny waszyngtońskiego stylu go-go - brzmienia, któremu rokowano, że zrobi furorę porównywalną do p-funku, albo również rozwijającego się wtedy bujnie hip hopu. coś jednak w praniu nie wyszło, Chuck pozostał w oczach wielu "one hit wonderem". ewentualnie "one album wonderem", bo płyta, z której wspomniany singiel pochodzi, bardzo zacna jest. no i zainspirował paru innych wykonawców do produkowania kolejnych nagrań go-go, na przykład Trouble Funk, Rare Essence. ale naprawdę tylko paru. choć nie rozpętał nie-wiadomo-jakiej rewolucji w funku, na pewno jest dumny z tego, jak się przysłużył własnemu miastu. w stolicy U.S.A. ten nurt naprawdę był wielki. bo co by nie było, to jego kojarzymy jako wpisanego w artystyczną tożsamość tego miasta, a nie innego wielkiego rodowitego Waszyngtończyka - Marvina Gaye'a. poniżej numer ze wspomnianego albumu ("Butsin Loose") - "If It Ain't Funky", to nie wiem co jest

Chuck Brown & The Soul Searchers - If It Ain't Funky (1979)

sobota, 8 stycznia 2011

marvin gaye - ego tripping out

recytowane do funkującego podkładu "I know I'm really hot, my diamonds shine a lot / Check out here this 450 SE, that's what it's all about" wskazywałoby na kawałek stricte hiphopowy rodem z bling-bling ery. nic bardziej mylnego, poznajcie "Marvina Gaye'a inaczej". "Ego Trippin' Out" zostało nagrane w 1979 i promowało nigdy nie wydany album "Love Man", ostatecznie wyszło na cedekowej reedycji "In Our Lifetime" z 1981 (okładka na zdj). wspomniane "rapowanie" przeistacza się płynnie w wokal, ale w nim też mamy lirycznie typowo hiphopowy ego tripping. pytanie - w jaki sposób pan Gaye wyprzedził raczkującą po hotelach-motelach (holiday in!), opartą wtedy jeszcze na rapowaniu dla samego rapowania, scenę hh? nie dowiemy się nigdy, posłuchajmy jednego z najbardziej żywych singli Marvina, wydanego w czasach jego szczytowej formy (czytaj: między "What's Going On", a "Midnight Love"). pod koniec "Ego Tripping Out" jest też małe rozliczenie artysty z jego narkotykowymi problemami, które niestety problemów nie zakończyło

piątek, 7 stycznia 2011

the foundations - build me up buttercup

mam plan w tym roku pisać więcej o czarnej muzyce z Europy i ogólnie z innych rejonów świata niż Stany Zjednoczone. na początek mało egzotycznie. The Foundations, czyli w jaki sposób Wielka Brytania odpowiedziała na Motown Sound - nie coverując znane amerykańskie przeboje a tworząc własne utwory. "Build Me Up..." jest właśnie taką bardzo starannie wykonaną odpowiedzią, z wpadającą w ucho melodią i pamiętnym refrenem. nic dziwnego, że dzięki temu singlowi Fundacje stali się popularni w USA. i nic dziwnego, że powstała całkiem spora liczba coverów. mi w pierwszej kolejności przypomina się wersja Chicagowskiego rapera Rhymefesta, który do "zaśpiewania" tego refrenu zaprosił posługującego się wiecznie stylem pijanego mistrza, świętej pamięci Ol' Dirty Bastarda. świetny pomysł zaprosić takiego kogoś, do śpiewania takiego czegoś. kto wie ten wie, kto nie wie, ten może się dowiedzieć. zapraszam do przesłuchania wersji oryginalnej

środa, 5 stycznia 2011

jermaine jackson - burnin' hot

noworoczny quiz bez nagrody - kto potrafi bez zaglądania na wikipedię wymienić innych niż Michael członków zespołu The Jackson 5? od razu mówię, że Janet w zespole nie była nigdy. Freddie, Mahalia to zupełnie inna rodzina. tak samo Curtis "50 Cent" Jackson, O'Shea "Ice Cube" Jackson hehe, cholera dużo tych Dżeksonów w muzycznym biznesie. wracając do pytania - nie wiecie? no i się nie dziwię, sam nie wymienię wszystkich. aczkolwiek pamiętam dobrze o Jermainie - trzecim po Michaelu i Janet z tego rodzeństwa, biorąc pod uwagę osiągnięty sukces. ten przyniósł mu z pewnością szósty album "Let's Get Serious". nad produkcją albumu czuwał sam Stevie Wonder (no i warto było, w przeciwieństwie do reszty zespołu, pozostać w Motown Records), a była to końcówka lat siedemdziesiątych - jak dla mnie nie istnieje lepsza rekomendacja do przesłuchania czegoś niż taka właśnie. niech "Burnin' Hot" zapozna z pierwszym istotnym obliczem jacksonowskiej potęgi, na rok przed wydaniem przez MJ'a przełomowego "Off The Wall"

Jermaine Jackson - Burnin' Hot (1978)

sobota, 1 stycznia 2011

funkadelic - the witch

w ramach nadrabiania nieznajomości dyskografii Parliamentu i Funkadelic trafiło ostatnio na album "Connections & Disconnections". to jedno z wydawnictw najmniej kochanych przez krytykę i słuchaczy. głównie dlatego, że nic wspólnego z tym projektem nie miał George Clinton. głowami tego wydawnictwa byli trzej inni członkowie Funkadelic, wspólnicy Jurka od czasów doo-wopowego The Parliaments - Fuzzy Haskins, Calvin Simon i Grady Thomas. album był formą ich protestu przeciw zwolnieniom muzyków, do których Clinton był zmuszony z powodu problemów finansowych. przywłaszczyli sobie (nie wiem jak) nazwę zespołu, polecieli do Niemiec i tam wypuścili materiał. nie taki zły materiał jak go malują, momentami tracący p-funkową tożsamość, ale podkreślam słowo "momentami". biednie wypada przy "Uncle Jam Wants You", albo "One Nation Under A Groove", to pewne. wybrałem najciekawszy moment "Połączeń i Rozłączeń" - ponad 9-minutowy utwór, będący 3-częściową funkową suitą. druga część to oczywiście źródło sampla wykorzystanego w "Justify My Thug" Jaya-Z

Funkadelic - The Witch (Shades I, II & III) (1980)