środa, 9 czerwca 2010

Eminem - Recovery (recenzja)

znakomity debiut w 1999 roku zaskakujący świeżością i pokręconym klimatem. dwie następne płyty przebijające pierwszy krążek pod prawie każdym względem. w międzyczasie dwa niezłe albumy z własną grupą, Oscar za utwór do filmu opartego na jego własnej biografii. masa cholernie udanych gościnnych występów. po średnio udanym czwartym albumie pięcioletnia przerwa w twórczości, spowodowana ciężkim epizodem w życiu rapera. powrót w zeszłym roku bardzo znośnym krążkiem. no i wreszcie "Recovery" - wydawnictwo, które stawia kropkę po zdaniu "Eminem jest żywą legendą hip hopu". a nawet wykrzyknik!
raper poddał swój styl filtracji. odrzucił to co zbędne - dziecinne nabijanie się z gwiazdeczek popu, irytujące wielu fanów pseudoorientalne flow, pojazdy po matce. to co pozostało, to czysta esencja Eminema - agresywna, pełna energii nawijka, technika deklasująca praktycznie całą mainstreamową scenę, kilogramy bezczelnego, czarnego humoru. bezlitosne braggadoccio, przy którym każdy "liryczny morderca - samozwaniec" może co najwyżej zatłuc komara gazetą. z drugiej strony dużo szczerych wyznań, dotyczących między innymi wspomnianego we wstępie ciężkiego okresu dla muzyka. przeprasza na przykład fanów za średnio udane poprzednie dwa krążki, albo opowiada jaka niezdrowa zazdrość przez niego przemawiała, gdy Lil' Wayne i Kanye West zaczęli zastępować jego miejsce na szczytach list przebojów. do tego dużo o kobietach, szczególnie o tej dla niego najważniejszej - byłej żonie i matce jego córki, Kim. tym razem nie nawija o wyrzucaniu jej zwłok do jeziora, ale o tym że poważnie chce naprawić dawne błędy i odbudować komórkę rodzinną. warto zaznaczyć, że nawet w takich numerach nie przeistacza się w ciepłą kluchę, nic nie traci na swojej elokwencji i pewności siebie
oprócz pewnej lirycznej rewolucji jest też rewolucja muzyczna. Eminem rezygnuję z konwencji, według której sam na spółkę z Dr. Dre ogarnia produkcję i zaprosił między innymi Just Blaze'a, Jima Jonsina, DJ'a Khalila i Boi-1dę. wyszło doskonale, bardzo ucieszyła mnie możliwość usłyszenia Marshalla na innych podkładach, niż jedynie sterylna, minimalistyczna robota Doktorka (jak było na "Relapse"). mamy zatem mocne gitarowe riffy, naleciałości z południa (które generalnie nie powinny przeszkadzać w odbiorze płyty przeciwnikom Dirty Southu), czy zaskakujące pozytywnie pomysły Just Blaze'a - a takim na pewno jest samplowanie klasyki podstawówkowych potańcówek, to znaczy "What Is Love" Haddawaya (perfekcyjna zwrotka Lil' Wayne'a w utworze z tym samplem - nie mogłem o tym nie wspomnieć w recenzji)
czego brakuje do ideału? w sumie nie wiem, ale mogę powiedzieć czego jest za dużo. sporo jest tutaj średnio udanych śpiewanych refrenów. nie mówię tutaj o mistrzowsko dobranych występach nijakiego Kobe, Pink i Rihanny (!), ale o tych anonimowych, niezaznaczonych na trackliście. nie za dobrze śpiewa też sam Eminem. szczególnie razi to w utworze poświęconym pamięci Proofa z D-12 - upamiętniające zmarłego przyjaciela zwrotki są doskonałe, wokal między nimi delikatnie bezcześci końcowy efekt
na zakończenie recenzji nie wiem co napisać, ponad powtórzenie tezy o oficjalnym zatwierdzeniu Marshalla Mathersa jako legendu gatunku. pozostaje polecić ten album wszystkim, szczególnie tym którzy wypięli się na rapera po tym, jak minęły czasy jego świetności. okazuje się, że świetność powróciła...
9/10

11 komentarzy:

  1. W sumie spoko recenzja. I mi śpiewanie Marshalla nie przeszkadza, od zawsze lubiłem te jego podśpiewki w takich utworach jak choćby "My band". Tu jest tego dużo więcej i w sumie fajnie. A flow Eminem ma MONSTRUALNE, choć odbija się nieco na przejrzystości jego zwrotek. Niegdyś jego perfekcyjna dykcja sprawiała, że się rozumiało jego zwrotki od razu, tutaj niestety jednak trzeba często wspierać się lyricsami.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zachęcasz do kupna/sprawdzenia albumu, bo Relapse jakoś bardzo mnie nie wkręcił i ostatnio, ba od zawsze, jestem parę kroków za zagraniczną sceną. Teraz dobra okazja na sprawdzenie czegoś zza oceanu.

    OdpowiedzUsuń
  3. recenzja kilka/naście godzin po wycieku albumu jest dosyć ryzykownym posunięciem.

    OdpowiedzUsuń
  4. czemu niby? internetowe recenzje świeżych wycieków normalna rzecz w obecnych czasach. nawet na oficjalnych forach typu eminem.com nikt nie kryje się z tym, że zna już "recovery"

    OdpowiedzUsuń
  5. po prostu nie da się poznać albumu w tak krótkim czasie, dlatego nie przepadam za takimi recenzjami.

    OdpowiedzUsuń
  6. staram się raczej posiedzieć trochę czasu nad recenzowanymi albumami, "recovery" intensywnie katowałem 2 dni. i czasem po prostu po 1-2 przesłuchaniach wie się, że ma się do czynienia z czymś nietuzinkowym ;). już z doświadczenia odróżniam, kiedy coś jest naprawdę dobre, a kiedy tylko zajawka przechodząca po kilku dniach

    OdpowiedzUsuń
  7. Wspaniała recenzja...Bardzo mi się podoba piosenka Eminema z Lil Waynem, Lil wspaniale spisał się w tej piosence, a sam Eminem wspaniale zaśpiewał refren, a to z czego cieszę się najbardziej to to, że nagrywają już teledysk do tego singla.Nagrali już kawałek klipu Lil Waynem, ponieważ musieli szybko to zrobić, dlatego że raper przesiaduje teraz w więzieniu.

    OdpowiedzUsuń
  8. Mam pytano.Jak nazywa się utwór w którym jest nawiązanie do zmarłego przyjaciela Proofa?

    OdpowiedzUsuń
  9. Swoją drogą najsłabszy numer na płycie.

    Ja powiem tak. Kawałek czasu minął od tej recenzji, a ja dalej lubię pokatować tę płytę. To jednak o czymś świadczy.

    OdpowiedzUsuń
  10. Kapitalna płyta. Polecam szczególnie kawałek "Cirindela Men". Perfekcja, Eminem wrócił w bardzo dobrym stylu. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń