sobota, 26 lutego 2011

the 4th coming - cruising down sunset

utwór znaleziony na wydanej w zeszłym roku składance "California Funk". kawałek kozackiego instrumentalnego funku, który autentycznie nas zabiera w tytułowy spływ ku zachodowi słońca. naprawdę czujemy tutaj Kalifornię - nie w takim stopniu jak przy słuchaniu RHCP, drejowskiego g-funku, albo jednego z ostatnich hitów Katy Perry (żarcik), ale na pewno w znaczącym stopniu. chciałbym się dowiedzieć więcej o tym utworze, jak i o jego wykonawcach, lecz ta wiedza wykracza poza zasoby discogsów i całego internetu (nie żarcik). wiem tylko, że to Ci sami The 4th Coming, którzy wydali w 1970 singiel o powodującym łapanie się za głowę tytule "The Dead Don't Die Alive". tak więc mamy tutaj tajemniczy, zapomniany zespół, wspomniana składanka obfituję w wiele innych anonimowych wykonawców. po raz kolejny zostaję zaskoczony ogromem tej muzyki, zwłaszcza, że cała zawartość kompilacji jest warta zachodu. i warta płynięcia ku niemu

wtorek, 22 lutego 2011

willie hutch - we gonna have a house party

każdy zna przepis na udaną domówkę - duże ilości wódki, rozmaite napoje do popity, prażynki z Biedronki i puszczane z YT na zmianę "Drin za Drinem" i "Weź Pigułkę". znak naszych czasów, proste, a co do dawnych lat to wtedy tak łatwo nie było. żeby dobrze rozkręcić prywatkę potrzeba było dobrej inspiracji, odpowiednich wzorców. tymi służył muzyk Willie Hutch.wydając w Motown Records w 1977 "Havin' A House Party" - czyli rozkładający temat na pierwsze czynniki instruktaż na temat dobrej imprezki. czyli coś, co jakbym puścił na własnej domówce, to moi współimprezowicze pytaliby czy mnie przypadkiem w kółko nie pogoliło. może i mieli by trochę racji, bo gdzie takiej muzyce do melanżowego kunsztu DJ'a Hazela po zbyt dużej ilości alkoholu. ale Williego można posłuchać przy każdej innej okazji, to z pewnością jeden z jego najważniejszych krążków (obok znanych i kochanych soundtracków do "The Mack" i "Foxy Brown"). poniżej oczywiście próbka wspomnianego programu instruktażowego. zachęcam do zamawiania całości, jak zadzwonicie w ciągu najbliższych 20 minut to dorzucam plastry na dupę Dr. Levina

czwartek, 17 lutego 2011

nick and the jaguars - ich-i-bon #1

byliśmy przy rocku, bądźmy dalej, a do souli i tak dalej wrócę następnym razem. Nick And The Jaguars to  pierwszy zespół grający muzykę rockową, który podpisał kontrakt w Motown Records (do tego pierwsi biali artyści w wytwórni, tyle atrakcji już w pierwszym roku istnienia marki Tamla/Motown). a wcześniej myślałem, że niedawno wrzucane Rare Earth (i sublabel zbudowany wokół tego zespołu) było pierwszą porażką Berry'ego Gordy, jeśli chodzi o podbijanie serc miłośników gitarowych brzmień. no dobra, RE była porażką większych proporcji. w przypadku Jaguarów nie ma o czym mówić, po prostu nagrali parę singli i ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, co potem z nimi było. ale te single które po sobie zostawili - szczególnie ten dzisiaj wrzucony - naprawdę ekstraklasa. znalezione na składance WSZYSTKICH singli wypuszczonych w wytwórni w latach 1959-1971. 60 płyt cd (!) - kiedyś to przesłucham całe, obiecuję

niedziela, 13 lutego 2011

booker t. and the m.g.'s - hip hug-her

grupa z Memphis, która nagrywała oczywiście w słynnej tamtejszej wytwórni, legendarnym Stax Records. bo niby gdzież indziej? tworzyli to czego można się spodziewać (rhythm and blues z akcentem na blues) plus trochę więcej ponad to. mam na myśli elementy rockowe i to nie byle jakie, można się w nich z powodzeniem doszukiwać motywów, które w następnych latach przyczyniły się do rozwoju rocka psychodelicznego, a i progresywnego również. to naprawdę słychać. jedyny ich album, który dane było mi przesłuchać ("Hip Hug-Her") to kawał udanej instrumentalnej muzyki z gitarami i organami Hammonda na pierwszym planie. tytułowy numer w linku poniżej. sprawdzać, mi nie zostaje nic innego, jak zapoznać się z innymi wydawnictwami tego czarno-białego zespołu, bo czuję że to delikatna wiocha, że nie słuchałem jeszcze ich debiutanckiego "Green Onions"

czwartek, 10 lutego 2011

fred wesley and the horny horns - a blow for me, a toot for you

Fred Wesley. nie ma chyba bardziej zasłużonego puzonisty dla historii funku. grał również jazzowo, na przykład w orkiestrze Williama "Counta" Basie, no ale bardziej pamiętamy go za inne opcje. choćby za wieloletnią współpracę z ojcem chrzestym funku, Jamesem Brownem. za poznanie wówczas Maceo Parkera, z którym grał potem w ramach The Maceo Parker Bandu. wreszcie za dołączenie do wesołej gromady Parliament-Funkadelic, gdzie razem z własnym zespołem (The Horny Horns, świetna nazwa) zapewniali sekcje dęte w wielu p-funkowych przebojach. później też zdarzyło mu się na przykład wesprzeć najbardziej znanych obecnie spadkobierców funk-rockowego grania, czyli Red Hot Chili Peppers. ale wróćmy do Horny Hornsów, z którymi nagrał trzy albumy. oto tytułowy track z debiutu, czyli z wydanego w 1977 "A Blow For Me, A Toot For You" - tak, kolejna świetna nazwa. kawał pięknego funku z dęciakami grającymi pierwsze skrzypce (hmmm) - czyli to co lubimy najbardziej, albo nie wiemy, że tak to lubimy

poniedziałek, 7 lutego 2011

luther vandross - sugar and spice (i found me a girl)

postać z cyklu tych wielkich. wokalista r&b/soul, początkowo związany z niespecjalnie przyjętym zespołem Luther, robiący chórki dla wielu bardziej znanych - od Diany Ross do Davida Bowie. z pełnym imieniem i nazwiskiem udało mu się (z powodzeniem) wybić na początku lat osiemdziesiątych (w 1981 wyszedł debiutancki album pana Luthera, "Never Too Much"). a nie łatwo musiało mu być z klasycznym, quietstormowym repertuarem w erze syntezatorów, sequencerów i  drum-maszym zabijających po trochu organiczne granie. oczywiście nie brakowało też u niego czerpiących z ówczesnej teraźniejszości, bardziej sterylnych, inspirowanych disco utworów. stąd na jego popularny cover soulowego klasyka "House Is Not a Home" przypadał też singiel - niezwykle przebojowe "Never Too Much". ja zaś zaserwuję coś niesinglowego z debiutu, aczkolwiek też z potencjałem na bycie mega-hitem

środa, 2 lutego 2011

frankie smith - slang thang

Frankie Smith - wariat, jakich mało. muzyk produkujący disco-funkowe numery i dający na nie wokale inspirowane ówczesnym hip hopem, które potem same inspirowały późniejszych raperów. mam tutaj w pierwszej kolejności na myśli Snoop Dogga, który spopularyzował charakterystyczny dialekt, gadki w stylu "fo shizzle my nizzle", wiecie o czym mówię. jest to właśnie patent bohatera dzisiejszej notki, który ujawniony został na początku lat osiemdziesiątych w niemałym przeboju "Double Dutch Bus". na tyle niemałym, że mało kto pamięta jakikolwiek inny utwór Frankiego. "Chojnito's Way" (dzisiaj wyjątkowo "Chojnizzle Wizzay") służy pomocą i zaprasza do sprawdzenia "Slang Thang", gdzie pan Smith daje nam lekcje swojego prywatnego angielskiego. polecam też zapoznać się z całym (jedynym) albumem gościa ("Children Of Tomorrow"), gdyż cały kipi od niekonwencjonalnych pomysłów na utwory - w warstwie tekstowej, bo muzycznie to mamy rutynowe disco, które niczym nas nie zaskakuje

wtorek, 1 lutego 2011

messengers - gang bang

dzisiaj odskocznia od muzyki amerykańskiej (czy tam brytyjskiej od czasu do czasu). trafiło mi się na składankę "German Funk Fieber" i zainteresowało mnie co do powiedzenia w ramach takiej muzyki mają nasi bliscy zachodni sąsiedzi. coś tam mają, zaintrygowało mnie parę numerów. między innymi utwór "Gang Bang" grupy Messengers (o której ciężko się więcej dowiedzieć, tym bardziej że trochę wykonawców też się tak zwie/zwało) i to nie tylko ze względu na tytuł. niestety, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że utwór ten pochodzi ze ścieżki dźwiękowej do jakiegoś wstrętnego dojcze fantastisze tempo pornusa. nawet jakby tak było, to jeśli ten "film akcji" jest jakościowo równy tej piosence, to możemy mieć do czynienia z pewnym arcydziełem gatunku. także zapraszam do sprawdzenia tracku i odkrycia, że niemiecka muzyka to nie tylko techno i ndw