niedziela, 28 listopada 2010

cody chesnutt - the seed

coś dla fanów The Roots, czyli dla każdego, bo co do Korzeni to albo jest się ich fanem, albo jeszcze się o tym nie wie. stworzony przez neo soulowego wokalistę, Cody'ego Chesnutta, utwór zrobił ogromną furorę dopiero w wersji podrasowanej przez ?uestlove'a, Black Thoughta i resztę ekipy ("The Seed 2.0"). pod względem brzmieniowym te dwie wersje to ziemia i niebo, pierwowzór został nagrany ponoć w zamierzonej konwencji lo-fi (dobre tłumaczenie, dziwię się, że polscy internetowi muzycy-artyści tak nie uzasadniają swego marnego brzmienia), jednak treść w nim zawarta i pozytywny ton utworu to jest właśnie najwyższa jakość, a nie jakieś telewizory HD w reklamach. sprawdźcie sami jak bardzo "The Seed" zasłużyło na znakomitą rearanżację od Rootsów

piątek, 26 listopada 2010

charlie wilson - love, love, love

kiedyś tam (to znaczy przy okazji wycieków z nowej płyty Kanye Westa, nad którą rozpływał się będę w grudniowym podsumowaniu nowości) i gdzieś tam natknąłem się na internetową opinię w stylu, że pan Charlie Wilson podpina się pod kawałki Westa z nadzieją, że powtórzy sukces, jaki zapewniły mu występy u Snoop Dogga. nie wiem czy osoba, która tak powiedziała zdaje sobie sprawę z tego co Wilson wyprawiał w latach osiemdziesiątych razem z całym Gap Bandem, ale odpuszczę krytykę. w sumie jednoznacznie niewiedzy stwierdzić nie można. ale jest też po środku leżąca prawda, muzyk ten ciągle działa jako solowy wokalista, wydając przemijające bez echa płyty. przyzwoity contemporary rhythm and blues, niepowtarzalny wokal wegetujący w stanach na półkach sklepów muzycznych, gdzieś za bateriami albumów Ushera i Beyonce. poniżej utwór z ostatniej płyty, następna zapowiadana jeszcze na ten rok, ale kto wie

niedziela, 21 listopada 2010

phyllis hyman - you know how to love me

trochę klasycznego kobiecego wokalu, bo nie było go ostatnio. Phyllis Hyman pochodzi w Filadelfii (choć skrzydła rozwinęła dopiero w Nowym Jorku), ma na koncie dziesięć lepiej i gorzej przyjętych albumów (dwa pośmiertelne) i kilka drobnych ról filmowych. zostajemy naturalnie przy płytach: niezłe umiejętności wokalne podane słuchaczom w szerokiego gatunkowego wachlarzu utworach, od przebojowego disco po quiet storm. piosence "You Know How To Love Me" bliżej w tym zestawieniu do tego pierwszego, ale możecie wierzyć mi na słowo, że proporcje w jej twórczości są wyważone. a przynajmniej w jej wcześniejszej dyskografii, późniejszej jeszcze nie poznawałem za dobrze, recenzje/oceny nie zachęcają tak jakby. no ale nie ma co narzekać na złe strony, skupić się na pozytywach trzeba. taki życiowy morał wyszedł nawet

środa, 17 listopada 2010

manu dibango - soul makossa

Manu Dibango to pochodzący z Kamerunu saksofonista (i wibrafonista też podobno), podejrzany o zakorzenienie w naszych uszach muzyki disco. jego pierwszy przebój (i jedyny w sumie będący przebojem na taką konkretną skalę), "Soul Makossa", torpeduje nas serią nie do zbicia dowodów, że faktycznie tak jest. klasyk, ale zapomniany raczej. jeśli gdzieś pamięć o tym żyje to głównie dzięki licznym nawiązaniom ze strony późniejszych muzyków: sampli, breaków, zapożyczeń tekstowych (refren chyba kojarzymy dobrze i wiemy raczej skąd, prawda?). miłego odsłuchu, rozpisywać mi się dzisiaj nie chce, jakoś tak no

Manu Dibango - Soul Makossa (1972)

sobota, 13 listopada 2010

the chi-lites - the coldest days of my life

ciepłe brzmienie chicagowskiego soulu czasem potrafi być lodowate i to nie tylko za sprawą Jerry'ego "Icemana" Butlera z The Impressions. jeśli uważacie, że któryś z Waszych ulubionych wykonawców potrafi przerobić wasze wnętrzności na mrożonki, przy utworze "The Coldest Days Of My Life" dopiero odczujecie temperaturę zera bezwzględnego. minus dwieście siedemdziesiąt trzy stopnie Celcjusza, wiecie o czym mówię. w najbliższym czasie będę zmuszony wrzucić jakiś inny utwór The Chi-Lites, by nie robić z nich takich stone cold gości, a warto ich twórczość znać również z bardziej radosnej strony. ale omawiany utwór jest na tyle niezwykły, że taki repertuar grupy Eugene'a Recorda chcę sprzedać w pierwszej kolejności

piątek, 12 listopada 2010

al b. sure! - rescue me

za pośrednictwem grupy Teddy'ego Rileya, Guy, wprowadziłem na blog wątek nurtu new jack swing (czy ogólniej mającego i dzisiaj znaczenie contemporary r&b), dzisiaj zapraszam do poznania innej postaci związanej z tym gatunkiem. Al B. Sure! (świetna ksywka) pochodzi z Bostonu i nagrywa taką muzykę od roku 1988 (czyli praktycznie od zarania new jack swingu, bo w tym samym roku Guy wydało swój debiut). sam Riley również macza palce w pierwszym albumie Ala, ale akurat nie w utworze, który biorę na tapetę. a biorę "Rescue Me", bardzo reprezentatywne dla brzmienia, sprawdźcie sami zresztą. poza tym to muszę poznać koniecznie późniejsze nagrania typa, bo widzę, że i rok temu wydał album. fajerwerków zapewnie nie uświadczę, ale może przemyci trochę ducha r&b z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych

wtorek, 9 listopada 2010

chojnito's way poleca #2

po artystycznym i komercyjnym zarazem sukcesie projektu Gnarls Barkley, Cee Lo Green powrócił do sygnowania muzyki własnym pseudonimem i wydał właśnie trzeci solowy album. słynący ze zręcznego łączenia hip hopu z funkiem i soulem artysta, na "The Lady Killer" kompletnie rzuca rapowanie i zabiera nas w podróż przez najlepsze czasy dla muzyki. nieważne, czy nawiązuje do klimatów lat '50 w "Old Fashioned", robi na motownowskie kopyto "Satisfied" i "It's OK", czy parafrazuje lekko najwiekszy przebój Michaela Jacksona w "Bright Lights Bigger City" - daje radę znakomicie. całe brzmienie, które tutaj uprawia - nie bawi się nim, on je czuje i można uwierzyć, że podróżuje w czasie i zna całą muzykę dwudziestego wieku od kuchni, tak jak to robił w teledysku Gnarls Barkley "Smiley Faces". zdecydowana czołówka tego roku, choć nie zapominajmy, że to tak naprawdę tylko hołd dla muzyki sprzed lat. świetnie słucha się takich projektów, ale przecież muzyka nie może stać w miejscu, ktoś musi to wszystko rozwijać...
jednym z "rozwijających" muzykę zdarzało się w zeszłym roku okrzykiwać Kida Cudiego ze stajni Kanye Westa. zaprawiony w mainstreamowych bojach, ciężko imprezujący, w rok od wydania debiutu wypuszcza jego sequel, "Man On The Moon II: The Legend of Mr. Rager". nie łatwo mi było przekonać się do jego pseudośpiewanej, alternatywnej wersji hip hopu, grunt że mam to za sobą. no i grunt, że nowy album jest wzorową kontynuacją pierwszej części. Cudiemu udało się nagrać album spełniający oczekiwania fanów, utrzymany w podobnym, mrocznym tonie. do tego kiedy rapuje, wychodzi mu to pewniej nie wcześniej. kiedy śpiewa, to dalej nie mogę tego nazywać "wokalem", ale tu też zauważam u muzyka wiekszą pewność siebie. kawałek dobrego hip hopu XXI wieku, aczkolwiek jeśli do tej pory nie wiesz z czym się je muzykę tego pana - na drugim albumie przepisu również nie znajdzesz
w sumie nie mam pojęcia czemu polecam nowy album N.E.R.D. "Nothing" dla mnie sporym rozczarowaniem, z miejsca najsłabszym albumem grupy Pharrella Williamsa. jednak coś sprawia, ze chce mi się do tego wracać. może to przez kilka dobrze funkujących, rockujących utworów jak singlowe "Hot-n-Fun"? może to przez nagrane we współpracy z Daft Punk "Hypnotize Me", które dosłownie hipnotyzuje? może to przez pewien progres pod względem tekstów, które zawsze były piętą achillesową zespołu? najprawdopodobniej dlatego, że jestem przeogromnym fanem muzyki N.E.R.D. i The Neptunes, ciężko mi do świadomości przyjąć, ze mogli zrobić coś nie tak. percepcjonuję jednak, ze to dość monotonny jak na nich materiał, stać ich na dużo więcej, jakby się zebrali w sobie to i kolejne "Fly Or Die" by nagrali
na koniec krok w bok od głównego nurtu, skromnie i z klasą, Devin the Dude. "Gotta be Me" to drugi jego krążek w tym roku, w przeciwieństwie do "Suite 420" niewydany bezpośrednio przez rapera. i o dziwo znacznie lepszy. tak jak tamten nudził, plumkał słabymi podkładami i zachęcał do siebie jedynie singlem, tak ten robi bardzo dobre wrażenie klimatem i cieplejszym brzmieniem podkładów. wyluzowany do granic możliwości nastrój, tematyka tekstów o dużym stopniu swobody, bity będące połączeniem na linii Teksas-Kalifornia - to wszystko za co mogliście w przeszłości pokochać muzykę Devina, no i znaleźć możecie na tym albumie. jedyny smutek to to, że nie mogłem usłyszeć utworów z tego CD na jego niedawnym koncercie w Warszawie

sobota, 6 listopada 2010

final edition - betcha can't love just one (can't keep running away)

ostatni przebój duetu Duck Sauce (DJ'e Armand van Helden i A-Trak) pozwolił mi pierwszy czas od dłuższego czasu (możliwe, że od czasów Daft Punku) zainteresować się w pewnym stopniu muzyką house. nie zapominając, że gatunek ten prostoliniowo wywodzi się z funku, jest mi miło, że wspomnieni muzycy mocno przypominają słuchaczom o swych korzeniach. a i dowiedzieć czegoś się można, na przykład poznać mocno zapomniane funkowe bandy, jak Final Edition właśnie. Duck Sauce odświeżyli jeden z czterech wydanych przez zespół singli "I Can Do It (Anyway You Want)", tworząc własne "aNYway". zachęciło mnie to do sprawdzenia oryginału, jak i trzech pozostałych utworów Final Edition, no i właśnie jeden z tych trzech numerów dzisiaj tutaj zamieszczam. funk z przełomu lat '70 i '80 pełną gębą

środa, 3 listopada 2010

rudy ray moore & ben taylor - dolemite

po raz kolejny w ostatnim czasie postanowiłem zagłębić się w otchłani taniego, czarnego kina, warto oczywiście było. obejrzałem wreszcie najbardziej znany okaz blaxploitation, czyli "Shafta", następnie również kultowy, lecz w o wiele węższym kręgu "Dolemite" - film akcji, wręcz kung-fu, ze świetnym komikiem, Rudym Rayem Moorem w roli głównej. wszystko piszę tradycyjnie, żeby płynnie przejść do wdzięczniejszej tematyki, czyli sountracków do tych obrazów. a, że temat z Shafta wszyscy znają i kochają ("you see this cat Shaft is a bad mother.." "shut your mouth!" "but i'm talking about Shaft!" "then we can dig it!"), to podzielę się porcją ścieżki z "Dolemite'a" - tytułowym utworem napisanym i zaśpiewanym przez Bena Taylora. nazwisko nic mi nie mówi, ale swoją robotę dobrze wykonał