poniedziałek, 4 lipca 2011

WE LOVE PRINCE

obiecałem po powrocie z tegorocznego Openera napisać relację z występu Prince'a, niestety nie jestem w stanie się zebrać do napisania czegoś konkretnego z powodu totalnego braku słów. zawsze wspominałem występ George'a Clintona (bardzo zbliżonego muzycznie do twórczości Księcia zresztą) w Warszawie jako najlepszy na jakim byłem, teraz mogę mówić że byłem na dwóch koncertach życia. ciągle doskonały wokal na żywo, świetny zespół z trójką genialnych wokalistek i z szalonym klawiszowcem na czele, powalające wykonania wszystkich największych przebojów (i nie tylko swoich), kilka bisów, znakomity kontakt z tak obcą mu publiką, dalej mógłbym tak pisać, ale zabraknie mi przymiotników do określania czystej zajebistości każdej składowej tego koncertu, ponad dwóch godzin pięknego, funk rockowego grania. i chyba własnie jedyną wadą koncertu było, że... mógł być jeszcze dłuższy. no co? 2h to powinna być norma, a nie godzinka z hakiem i "goodbye Poland". w każdym razie: kolejne moje muzyczne marzenie się spełniło.
no i wracam po przerwie do regularnego pisania na moim blogu, do usłyszenia (czy tam do poczytania)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz