poniedziałek, 2 sierpnia 2010

południe w natarciu

tym razem zbiorczo podsumuję garść nowości, skupiając się na ich wspólnym mianowniku - pochodzeniu z południowej części Stanów Zjednoczonych. to, że od jakiegoś czasu południe USA gra pierwsze karty i rozdaje skrzypce, tajemnicą nie jest, choć niektórzy mają ogromny problem z pogodzeniem się z tym faktem. ja do nich nie należę i dzięki temu zamiast ciągle narzekać na nieudolne próby szumnych powrotów większości nowojorskich dinozaurów jestem przynajmniej w stanie powiedzieć, że hip hop w roku 2010 ma się w miarę dobrze, wychodzą przyzwoite płyty, pojawiają się interesujący debiutanci. czemu tylko "w miarę"?
zacznę od debiutów. po pierwsze nakładem Def Jam pierwszy album ("Pilot talk") wydał młody Nowoorleańczyk - Curren$y. nie czekałem co prawda specjalnie, dośc monotonny singiel "King Kong" bardziej mnie odstraszał niż zachęcał do przesłuchania. dobrze że ostatecznie nie zniechęcił, gdyż przy reszcie utworów jest tylko lepiej. duża zasługa podkładów, za które w dużej mierze odpowiada znany bardziej uważnym słuchaczom Ski Beatz. przygotował on może nie jednostajnie dobre, ale dobre podłoże do wersów rapera. one same zaś nie powalają, przywodzą na myśl Fabolousa, okrojonego trochę z pewności siebie i bystrości w linijkach. zdecydowanie jedna z tych płyt co bardziej niosą ją podkłady niż strona liryczna. ale najbardziej szkodzi jej fakt wyjścia w tym samym czasie ciekawszego debiutu
"Statlanta" Stat Quo, mocno kiedyś oczekiwany album byłego podopiecznego Eminema i Dr Dre, nareszcie wyszedł. nagrany na nowo, już bez pomocy wspomnianego duetu, robi naprawdę wrażenie. Stat to kompletny raper, z bezczelnymi wersami, wypracowanym flow. bity też potrafi dobrze dobrać przy dostępnym budżecie. daje do myślenia, co by było, gdyby Shady/Aftermath faktycznie wypuściło ten album parę lat temu, zapewniło taką promocję jak miał kiedyś 50 Cent, najgorętszych producentów i gości. gdyby tak było dziś może nie pisałbym o skromnym, niemalże anonimowym debiucie, a o na przykład czwartym, wielce oczekiwanym krążku Stata, konkurującym w sprzedaży z T.I. albo z Lil Wayne'm. szkoda
teraz pora na starszych wyjadaczy. Z-Ro wydał kolejny po "Crack", "Cocaine" narkotykowy album "Heroin". niestety, odwrotnie do rzeczywistego działania tych specyfików, heroina okazuje się najsłabiej działająca. co ciekawe, okazało się że nie otrzymujemy jej z opium a z elementów kokainy (a przecież "Cocaine" też oficjalnym wydawnictwem było), jak i na przykład zremiksowanych utworów z mikstejpów. niezdrowe to trochę, ale gdybym o tym nie wiedział, to wrażenie po iniekcji byłoby zdecydowanie lepsze
Rick Ross przyzwyczaja nas do corocznego wydawania swoich albumów i właśnie zaatakował kolejnym. "Teflon Don" wyraźnie realizuje dalej trwający plan Ryśka - z płyty na płytę coraz mniej numerów, coraz więcej gości, coraz mniej plastikowego brzmienia coraz więcej soczystej, samplowano-granej muzyki. a ja coraz bardziej się do tego jego planu przekonuje - takie utwory jak "Free Mason", "Maybach Music part III", albo "Live fast, Die Young" najłatwiej opisać jednym słowem - są epickie. mimo małej ilości utworów pojawia się niestety wrażenie istnienia zapychaczy - dziwi mnie obecność na płycie niemal identycznych numerów, i to jeszcze obok siebie - "MC Hammer" i "B.M.F.". w każdym razie udane utwory tu przeważają. drugi po debiucie album pana klawisza, do którego mam ochotę wracać. nawet zachęca mnie do przypomnienia sobie, za co skreśliłem poprzednie krążki i czy słusznie to zrobiłem
dobrze spisał się również Paul Wall. "Heart Of A Champion" to drugi dzisiaj album, który jest ratowany przez dobór bitów (Paweł Ściana nigdy nie imponował i pewnie nigdy nie zaimponuje mi jako niewiadomo jak świetny mc), ale tym razem dobór to pierwsza klasa. raper słusznie się skumplował z genialnym perkusistą i producentem Travisem Barkerem i ten wyprodukował mu większość płyty, zachowując ducha brzmienia rodem z Houston i okolic. dobry wyczyn. szkoda że odwrotnie wyszło Bunowi B, żyjącej połowie legendarnego UGK. "Trill O.G." na początku sprawa wrażenie dobrej płyty, z lepszymi i czasem gorszymi momentami. ale co do czego okazuje się, że jest trudność przy przesłuchaniu do końca. Bun solowo jeszcze nic wielkiego nie stworzył ("Trill" i "II Trill" były świetnie nawiniętymi i wyprodukowanymi, ale chaotycznymi i pełnymi zapychaczy albumami), teraz jeszcze się od takiej możliwości bardziej oddalił. Ja z tego albumu zapamietam chyba wyłącznie numer z DJ'em Premierem. i pewnie 95% słuchaczy również
podsumowując i ewentualnie oceniając powyższe albumy (których oceny rozpiąłbym od 7+/10 dla Stata Quo do naciągniętego 5/10 dla Buna) podkreślę, że choć południe ma się dobrze, to zdecydowanie zawsze jest potrzeba, żeby było lepiej. oprócz tych albumów wyszedł jeszcze genialny Big Boi, o którym już mówiłem, a i na horyzoncie rysuje się kilka jeszcze ciekawszych premier - Young Jeezy, T.I., Three Six Mafia, Lil Wayne z Epką i nowym Carterem. czekamy na następną falę, jak będzie mocniejsza od omawianej, to będę naprawdę zachwycony

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz