środa, 30 czerwca 2010

stevie wonder - on the sunny side of the street

wakacje nareszcie nadeszły. żadnych egzaminów, zdecydowana redukcja problemów... i takie tam i takie tam. liczę, że wśród tysiąca rozwiązań na wykorzystanie wolnego czasu znajdę czas na częste wpisy, przynajmniej bardziej regularne niż w tym miesiącu i poprzednim. przechodząc szybko do rzeczy, posłuchajcie sobie standardu jazzowego z wokalem trzynastoletniego Steviego Wondera, zdolny chłopak z niego już wtedy był. utwór z albumu "With A Song In my Heart" z 1963, gdzie znajduje się też wiele innych interpretacji klasycznych utworów ("Smile", "When You Wish Upon A Star", "Get Happy"). klasycznych z jego perspektywy wówczas, z naszej perspektywy to klasyki do kwadratu w sumie, rozumiecie

poniedziałek, 28 czerwca 2010

chrisette michele - let's rock

teraz coś od artystki współcześniejszej i sądzę, że dla sporej części zaglądających znanej, lub chociaż kojarzącej się. kojarzącej się na pewno pozytywnie, na przykład w związku ze świetnymi gościnnymi występami u raperów (perfekcyjny refren w "Can't Forget About You" Nasa z płyty "Hip Hop Is Dead"), głównie tych związanych z Def Jam Recordings. wszakże pani Michele należy do jednego ze skrzydeł tej wytwórni (Def Soul). piosenkarka ma już na koncie dwa albumy - "I Am" z 2007 roku i "Epiphany" z zeszłego. zauważyłem, że dopiero ten drugi krążek przyniósł jej uznanie i rozgłos, uznanie i rozgłos bliskie temu należnemu (ponad 400 tysiące sprzedanych egzemplarzy umiarkowanie-radio-kompromisowego materiału w roku 2009 to wynik co najmniej imponujący). za bardziej fascynującą produkcję uważam jednak debiut, z którego pochodzi utwór "Let's Rock". numer jednocześnie relaksujący, motywujący, bujający i składający hołd nieśmiertelnym Run DMC

piątek, 18 czerwca 2010

the whispers - (let's go) all the way

żeby nie zwalniać tempa, kolejny zacny przypadek muzyki funk. utwór autorstwa kalifornijskiego zespołu The Whispers. genezy nazwy nie będzie, choć i tutaj pojawia się możliwość wyłonienia nazwy metodą słownikową, gdyż z szeptem to nie wiem co ich muzyka wspólnego ma, czy kiedykolwiek coś wspólnego miała. "(Let's Go) All The Way" to klasyczny numer o rosnącej, rosnącej miłości z elementami wypadu na plażę do Santa Monica, gdzie ty bierzesz wino, a ja swoją gitarę. a gitara tutaj gra dobrze i nie tylko ona. album, z którego pochodzi ta piosenka, nazywa się "Headlights", data jego wydania to 1978. miłego odsłuchu muzyki nieszepczących "szeptów", all the way i w ogóle

sobota, 12 czerwca 2010

leroy hutson - she's got it

Leroy Hutson - wokalista, producent, instrumentalista, były członek The Impressions (ano kolejny). nawet nie wiedziałem o nim dotychczas, słuchało się utworów chicagowskiej grupy nie zwracając specjalnie uwagi na skład zespołu. wiedziało się tylko, kiedy w nagraniach brał udział Curtis Mayfield, a kiedy nie. zauważyłem, że pan Hutson pewną dyskografie solową ma, trzeba będzie sie w nią zagłębić (ale to raczej o czarnym, najeżonym egzaminami, czerwcu), gdyż sprawdzony przeze mnie pierwszy lepszy jego album ("Paradise") całkiem trafia w gusta. "She's Got It" to niby niczym nie wyróżniający się funkowy bujacz, niby taki standard lat osiemdziesiątych, niby bez podjazdu do imperium Clintona czy braci Troutmanów, ale przez całe 8 minut trwania zniechęca do zmiany utworu na inny

czwartek, 10 czerwca 2010

gil scott-heron & brian jackson - third world revolution

kilka miesięcy temu wyrażałem dość mocny zachwyt informacją na temat zupełnie niespodziewanego powrotu Gila Scotta-Herona. szkoda tylko, że album na który tyle lat (nie) czekaliśmy, okazał się niespecjalnie wartym uwagi. krążek "I'm New Here" moją uwagę przykuł jedynie na czas zapoznania się z nim i ani minuty dłużej. no nie licząc singlowego utworu, który dość pozytywnie do produkcji nastawiał. ale myślę, że nie ma co się znęcać nad jednym słabiutkim albumikiem (tym bardziej, że wiek artysty i rożne przejścia zrobiły z nim, co zrobiły), przy tak zacnej i ciągle mnie zachwycającej dyskografii. na osłodę "Third World Revolution" - jeden z utworów - moich absolutnych heronowskich faworytów. rewolucja to wiadomo - życiowa tematyka artysty, podana w o wiele bardziej powalającej formie niż znane "The Revolution Will Not Be Televised". z albumu "Secrets", nagranego we współpracy z kompozytorem Brianem Jacksonem

środa, 9 czerwca 2010

Eminem - Recovery (recenzja)

znakomity debiut w 1999 roku zaskakujący świeżością i pokręconym klimatem. dwie następne płyty przebijające pierwszy krążek pod prawie każdym względem. w międzyczasie dwa niezłe albumy z własną grupą, Oscar za utwór do filmu opartego na jego własnej biografii. masa cholernie udanych gościnnych występów. po średnio udanym czwartym albumie pięcioletnia przerwa w twórczości, spowodowana ciężkim epizodem w życiu rapera. powrót w zeszłym roku bardzo znośnym krążkiem. no i wreszcie "Recovery" - wydawnictwo, które stawia kropkę po zdaniu "Eminem jest żywą legendą hip hopu". a nawet wykrzyknik!
raper poddał swój styl filtracji. odrzucił to co zbędne - dziecinne nabijanie się z gwiazdeczek popu, irytujące wielu fanów pseudoorientalne flow, pojazdy po matce. to co pozostało, to czysta esencja Eminema - agresywna, pełna energii nawijka, technika deklasująca praktycznie całą mainstreamową scenę, kilogramy bezczelnego, czarnego humoru. bezlitosne braggadoccio, przy którym każdy "liryczny morderca - samozwaniec" może co najwyżej zatłuc komara gazetą. z drugiej strony dużo szczerych wyznań, dotyczących między innymi wspomnianego we wstępie ciężkiego okresu dla muzyka. przeprasza na przykład fanów za średnio udane poprzednie dwa krążki, albo opowiada jaka niezdrowa zazdrość przez niego przemawiała, gdy Lil' Wayne i Kanye West zaczęli zastępować jego miejsce na szczytach list przebojów. do tego dużo o kobietach, szczególnie o tej dla niego najważniejszej - byłej żonie i matce jego córki, Kim. tym razem nie nawija o wyrzucaniu jej zwłok do jeziora, ale o tym że poważnie chce naprawić dawne błędy i odbudować komórkę rodzinną. warto zaznaczyć, że nawet w takich numerach nie przeistacza się w ciepłą kluchę, nic nie traci na swojej elokwencji i pewności siebie
oprócz pewnej lirycznej rewolucji jest też rewolucja muzyczna. Eminem rezygnuję z konwencji, według której sam na spółkę z Dr. Dre ogarnia produkcję i zaprosił między innymi Just Blaze'a, Jima Jonsina, DJ'a Khalila i Boi-1dę. wyszło doskonale, bardzo ucieszyła mnie możliwość usłyszenia Marshalla na innych podkładach, niż jedynie sterylna, minimalistyczna robota Doktorka (jak było na "Relapse"). mamy zatem mocne gitarowe riffy, naleciałości z południa (które generalnie nie powinny przeszkadzać w odbiorze płyty przeciwnikom Dirty Southu), czy zaskakujące pozytywnie pomysły Just Blaze'a - a takim na pewno jest samplowanie klasyki podstawówkowych potańcówek, to znaczy "What Is Love" Haddawaya (perfekcyjna zwrotka Lil' Wayne'a w utworze z tym samplem - nie mogłem o tym nie wspomnieć w recenzji)
czego brakuje do ideału? w sumie nie wiem, ale mogę powiedzieć czego jest za dużo. sporo jest tutaj średnio udanych śpiewanych refrenów. nie mówię tutaj o mistrzowsko dobranych występach nijakiego Kobe, Pink i Rihanny (!), ale o tych anonimowych, niezaznaczonych na trackliście. nie za dobrze śpiewa też sam Eminem. szczególnie razi to w utworze poświęconym pamięci Proofa z D-12 - upamiętniające zmarłego przyjaciela zwrotki są doskonałe, wokal między nimi delikatnie bezcześci końcowy efekt
na zakończenie recenzji nie wiem co napisać, ponad powtórzenie tezy o oficjalnym zatwierdzeniu Marshalla Mathersa jako legendu gatunku. pozostaje polecić ten album wszystkim, szczególnie tym którzy wypięli się na rapera po tym, jak minęły czasy jego świetności. okazuje się, że świetność powróciła...
9/10

niedziela, 6 czerwca 2010

commodores - keep on taking me higher

sprawdziłem trzy razy aż - Commodores jeszcze tu nie było. grupa powstała w 1970 roku w Tuskegee, Alabama i początkowo miała niezbyt oryginalną nazwę (Jays). wypadało jednak zmienić ją w obliczu mającego już renomę zespołu O'Jays. podobno założyciel grupy William King, postanowił w tej sytuacji wybrać nową nazwę... otwierając słownik języka angielskiego na losowej stronie i wybierając z niej losowy wyraz. całkiem nieźle wypadło. ale odbijam od początków kariery zespołu do roku 1981, kiedy wydali album "In The Pocket" - ostatni, na którym udzielał się najbardziej znany komandor - Lionel Richie, który następnie rozkręcił bardzo poważną karierę solową. taki początek końca grupy, dobra płyta co by nie było. i dobry utwór z niej poniżej

sobota, 5 czerwca 2010

ruth copeland - i got a thing for you daddy

Ruth Copeland to kolejna z wielu (a słowo "wielu" znaczy tu bardzo wielu) twarzy projektu Funkadelic/Parliament. bardziej chodzi o Parliament i o wczesną jego działalność. konkretnie przypominam album "Osmium", o którym pisałem kiedyś. na tym albumie Ruth w dużej mierze odpowiadała za dwa utwory (w tym zabawne "Little Ole Country Boy"). w tym samym roku przypominam, że 1970) zasiadła za sterami własnego projektu "Self Portrait", oczywiście przy wsparciu George'a Clintona, Eddiego Hazela i reszty. "I Got A Thing For You Daddy" to najjaśniejszy moment płyty według mnie, mocno udany funkowo rockowy utwór. polecam, jak wszystko z tej płyty. jak wszystko od tej pani. jak wszystko, co jest związane z p-funkiem

piątek, 4 czerwca 2010

recenzje nowości, tak na szybko

recenzowałem ostatnio trochę płyt, a liczba wartych uwagi premier narasta. tak więc tym postem bardziej skrótowo podsumuję co ostatnio sprawdziłem z rapowych nowości, bo nie zawsze chce mi się rozpisywać o wszystkim co sprawdzę
zacznę od złej wiadomości - powracający po dziesięciu latach niezapomniany duet raper/producent czyli Reflection Eternal zawodzi swoim drugim albumem tzn "Revolutions Per Minute". nie jest to zawód na całej linii, gdyż rapujący Talib Kweli nie spada poniżej formy, nawet zaskakuje ciekawymi pomysłami i kombinacjami z flow. problemem jest Hi Tek, którego produkcja powinna czynić album czymś wyjątkowym, odrębnym od solowej dyskografii Taliba. efekt został osiągnięty, ale w negatywny sposób - przesadny minimalizm, w którym nie ma niczego urokliwego, morduje ten krążek. pierwszy album niby też nie powalał bogatymi aranżacjami, ale o utworach na miarę "The Blast" i "Move Something" można tylko pomarzyć. tylko dla zaślepionych fanów "jedynego słusznego nowojorskiego brzmienia". 5/10
debiut Rhymefesta ("Blue Collar") sprzed czterech lat bardzo mi przypadł do gustu, chociaż można odnieść wrażenie, że była to wyłącznie zasługa producentów, którzy bitowo rozpieścili rapera, do tego stopnia że wszystko było nam jedno jak on rapuje, ważne że podkłady bujały. stąd moje obawy o "El Che" - zastąpienie Kanye Westa, Just Blaze'a, Marka Ronsona mało znanymi producentami mogło być samobójstwem. okazuje się jednak, że Rhymefest ma świetne ucho do podkładów i z marek takich jak Scram Jones, S1, albo Best Kept Secret wycisnął 100%. jako raper i autor tekstów dalej nie powala, mimo że po mocnym singlu "Chicago" liczyłem na ogromny progres pod tym względem. zabawy z techniką a'la Kanye sprzed lat, słabiutka dykcja, teksty których się nie zapamiętuje - tak to wygląda generalnie. ale posłuchać jest czego w każdym razie. album do którego chętnie się wróci, ale prędzej włącze sobie po raz kolejny "Blue Collar", które chyba znam na pamięć już. 6+/10
Drake. kolejny hip-popowy debiutant w ostatnim czasie, tym razem podopieczny Lil Wayne'a. oczekiwania miałem pewne wobec albumu tego Kanadyjczyka ("Thank Me Later"), spodziewałem się ciekawszego krążka choćby od B.O.B. okazało się, że liga ta sama. z jednej strony Drake wie czego chce - w jakim stylu chce nagrywać utwory, jaki ma pomysł na krążek, jaki obrał sobie target wśród słuchaczy. wie kogo zaprosić, by dodał trochę ognia do jego utworów (tu niestety pojawia się wątek "zjadania numerów" przez gości - debiutant gubi się w towarzystwie takich wyg jak Jay-Z, Alicia Keys, Young Jeezy i wspomniany Wayne). z drugiej strony - uderzająca jest monotonia na bitach - słuchając, co utwór czekałem na jakiekolwiek mocniejsze uderzenie i zanim się doczekałem, album się skończył (kawałek z Jeezym ewentualnie). oczywiście wspomniałem, że Drake ma taki koncept, no ale mógł w jakiś sposób ucieszyć tych, którzy polubili go po mocnej zwrotce w "Forever", u boku Kanyego, Eminema i Lil Wayne'a. ocena jak w przypadku "Adventures of Bobby Ray" zatem: 5+/10
Vinnie Paz pierwszy raz solowo, a nie w obrębie projektów Jedi Mind Tricks, albo Army Of The Pharaohs. ale czy dużo różni się "Season of the Assassin" od albumów JMT, w których i tak wszystko sam nawijał? naturalnie produkcja. dużo jest tu podobieństw do podkładów Stoupe'a, są też bitybardziej mainstreamowe, czasem o dziwo niemalże południowe cykacze. dodać do tego zaskakujące featuringi (Clipse, Paul Wall) i fani JMT już kręcą noskami. za to ucieszą się na pewno z niezmiennego Vinniego - wciąż to samo jednostajne flow, wciąż teksty o księżach pedofilach, mocy piramid, rozszarpanych częściach ciała wyglądających jak spaghetti, no i wciąż dużo "Brrrat! Brrraaat!". ale przyznam szczerze, że jestem na tak. różnice w produkcji wychodzą na dobre i album jest na swój sposób świeży. featuringi liczne i różnorodne, ale czynią te prawie 80 minut muzyki Pazmańskiego Diabła o wiele bardziej przyswajalnymi. 7/10
weterani z południa, czyli duet 8ball & MJG. fanem jestem wielkim ich twórczości z lat '90, gorzej z albumami które, wydane zostały później (a patrząc na to co robili przez całą karierę UGK, można trzymać klasę cały czas). "Ten Toes Down" powrotem do formy sprzed wielu lat nie jest, ale jest to solidna, południowa produkcja. typowe dirtysouthowe bangery, trochę spokojniejszych utworów z elementami r'n'b, ale bez żadnych przesadnych kompromisów z radiem. czegoś takiego obawiałem się widząc na trackliście słabiutkiego na moje Soulja Boya, na szczęście chłopak zdał sobie sprawę z powagi projektu i dostosowal się, nagrywając możliwą do słuchania zwrotkę. jako fan południa mam czego posłuchać, ale bez żadnych wyjątkowych emocji. nikt się do brzmienia rodem z Memphis tutaj nie przekona, korzystając z czasu antenowego polecę po zapoznać się ze starszymi albumami duetu, bo to naprawdę niedoceniany rozdział historii hip hopu. 6+/10
na koniec mój hit sezonu - "Gimme All Mine". dobrego kalifornijskiego hip hopu (już nawet nie używając określenia "g-funk") zawsze mi mało, jeśli mówimy o współczesnych nagraniach. najlepiej fałszujący na świecie Kokane nagrał album, który cieszy bardziej niż jakiekolwiek inne nagrania z zachodu z okresu ostatnich, powiedzmy że dwóch lat. raper znakomicie sobie radzi podśpiewując i rymując, nawet pod podkłady bardziej podchodzące pod hyphy. na szczęście przeważają tutaj elementy g-funku - charakterystyczny bas, bogate aranżacje łączące żywe instrumenty (przebojem jest tutaj harmonijka) i delikatną syntetykę. wszystko sympatycznie wyszło, i to bez pomocy Dj Battlecata, albo funduszu Snoop Dogga. w lipcu Ice Cube planuje odzyskiwać pozycję westcoastu na scenie swoim "I Am The West", Kokane z pewnością przyczynił się do tego celu. czy Kostka Lodu podoła zadaniu? jeszcze nie wiemy, jak nie da rady to przynajmniej wrócę do katowania "Gimme All Mine". 8/10

wtorek, 1 czerwca 2010

Janelle Monáe - The ArchAndroid (Suites II and III) (recenzja)

"The ArchAndroid" na początku lekko mnie rozczarował. główną tego przyczyną była wydana w 2007 krótka epka artystki - pięć tracków, z czego na dodatek tylko trzy były pełnoprawnymi utworami. poziom tych utworów był wystarczający, by przysłowiowa poprzeczka znalazła się zdecydowanie zbyt wysoko. stąd długogrający debiut piosenkarki, autorki tekstów i znakomitej teledyskowej tancerki nie spełnia sporej części oczekiwań. ta sama Janelle, co na epce, tylko więcej utworów, więcej stylizacji muzycznych, a ilość, jak wiadomo, nie zawsze jest in plus. przy dużej ilości tracków istnieje zagrożenie pojawienia się czegoś, co danemu słuchaczowi nie podejdzie. mi osobiście nie przypasowały spokojniejsze numery (końcówka płyty jest takim właśnie uciążliwym spowolnieniem), ale to dlatego, że piosenkarka nie odnajduje się w nich tak jak w tych bardziej przebojowych i funkujących. gatunkowo mamy tutaj imponujący wachlarz - soul, funk, klasyczny rock, indie, hip hop... człowiek jednak ma doświadczenia z innymi równie rozstrzelonymi stylistycznie krążkami i umie podać kilka przykładów mimo wszystko lepiej udanych międzygatunkowych fuzji
na tym mógłbym wszelkie narzekania skończyć i skupić się na superlatywach. pierwsza jest taka, że pani Janelle ma ogromny talent wokalny i nie raz w trakcie tej prawie 70-minutowej sesji daje nam o tym znać. po drugie: style i gatunki, które artystka bierze w obroty, to jest to co kocham najbardziej w muzyce i jestem szczęśliwy, ze przynajmniej w większości są to udane próby (przede wszystkim doceniam eksperymenty z funkiem - głównie tym w stylu Jamesa Browna jak w "Tightrope", robi też wrażenie lekko punkowe "Come Alive"). po trzecie teksty wokalistki - czasem karykaturalnie ekscentryczne (nie trudno zauważyć analogię między futurystycznym konceptem albumu, a klasyczną mitologią Parliament/Funkadelic), ale co do czego - do zrozumienia, zapamiętania, odtworzenia w pamięci, lub podświadomości
album zdążył już zrobić nie małe zamieszanie w muzycznym światku. recenzenci rzucają coraz to ciekawszymi porównaniami (jak nie "The Love Below" Andre 3000, to Stewie Wonder i "Songs In The Key Of Life"), ja tego robić nie będę. pewne jest to, że świetnie się słucha utworów z "ArchAndroida" - jak nie jednym ciągiem, to na wyrywki. i długi jeszcze czas słuchać się ich będzie
8+/10