poniedziałek, 31 maja 2010

janelle monáe - tightrope (live)

Janelle Monáe to młoda, piekielnie utalentowana wokalistka soul/funk/indie. urodzona i wychowana w Kansas City, muzycznie wychowała ją Atlanta. tam odkrył ją Big Boi z Outkastu i to właśnie cztery lata temu artystka pierwszy raz powaliła mnie swoimi wokalnymi umiejętnościami, udzielając się w dwóch utworach na albumie Big Boi'a i Andre 3000 ("Idlewild"). w międzyczasie przegapiłem wydanie przez Janelle znakomitej epki "Metropolis -Suite I", teraz nadszedł jej wielki czas - miesiąc temu premierę miał jej długogrający debiut "The ArchAndroid". recenzja będzie jutro, dzisiaj singiel promujący album, ale w wersji na żywo, z programu "Late Show With David Letterman". dla Lettermana to musiał być ogromny zaszczyt zaprezentować tak udany telewizyjny debiut artystki we własnym show

Janelle Monáe - Tightrope (2010)

piątek, 28 maja 2010

al green - you ought to be with me

mało wpisów ostatnio ogarniam. zła wiadomość jest taka, że w czerwcu w związku z sesją może być jeszcze mizerniej. dobrej wiadomości nie ma. ewentualnie taka, że wbrew pozorom nie zamierzam rzucić prowadzenie bloga. albo ze nie prawda, że znudziła mi się taka muzyka czy coś. to takie pogłoski a moim blogu które sam sobie generuję i zaprzeczam nim, jak by nie patrzeć Chojnito's Way ma już prawie pół roku. wciąż poszerzam horyzonty, wciąż mam dużo do pokazania. na przykład Al'a Zielonego, którego w sumie każdy trochę zna, a o dziwo nic od niego tutaj jeszcze nie było. niech zatem teraz coś ciekawego będzie, oto "You Ought To Be With Me" z albumu "Call Me". gdzieś mocno był użyty sampel z tego, chyba na "Ironmanie" Ghostface'a

wtorek, 18 maja 2010

Nas & Damian Marley - Distant Relatives (recenzja)

Nas i Damian Marley to duet, który już pięć lat temu singlem "Road To Zion" pokazał, jaki tkwi w nim potencjał. nikt jednak wtedy ani później poważnie nie myślał o ewentualności powstania ich wspólnego albumu, nie małą radość sprawiły na początku zeszłego roku oficjalne informacje o pracach nad "Odłegłymi Krewnymi". myślę, że nie muszę tego mówić nikomu kto siedzi i w hip hopie i w reggae. bądź co bądź doczekałem się krążka duetu, nareszcie
praktycznie jedyne moje istotne zastrzeżenie wobec krążka związane jest ze stwierdzeniem "krążek duetu" akapit wyżej. album zdecydowanie powinien być sygnowany "Damian Marley feat. Nas". spodziewałem się usłyszeć muzyczny kompromis między jednym a drugim światem (tak jak wyszło to znakomicie w singlowym "As We Enter"), usłyszałem Nasa dostosowującego się do warunków narzuconych przez Damiana. muzyczna strona albumu to brzmienie może nie do końca w konwencji reggae/raggamuffin, ale zdecydowanie bliższe "wyznaniom" Jamajczyka, niż Nowojorczyka. dużo żywych instrumentów, wpadających w ucho melodii, detali nawiązujących do tematyki tekstów, a także romansów z syntetycznymi dźwiękami. podsumowując, Nas ma chyba pierwszy raz od debiutu niemal perfekcyjny produkcyjnie album
Damian wiedzie również prym na mikrofonie. nie chodzi tu nawet o procentowy udział muzyków w projekcie (który waha się między "pół na pół", a praktyczną dominacją Jamajczyka), to jak śpiewa, jak nawija potwierdza, że reggae to rodzinny biznes Marleyów i mało kto temu może zaprzeczyć. Nasir Jones wypada tu jako skromniejszy kolega, robiący dopowiedzenia do tego co zaśpiewał syn Boba Marleya. nie mówię że nie robi w ogóle dobrego wrażenia (zwrotka w "Patience"!), ale wielokrotność przesłuchów przeprowadzonych w celu samego zapamiętania czegokolwiek mocnego ze zwrotek rapera o czymś świadczy. i nie ukrywam że Nas przejmujący się sytuacją w Afryce nie do końca przekonuje, wolę go zajmującego się bardziej przyziemnymi dla niego sprawami, tak jak na ostatniej solówce choćby
jednak abstrahując od tego czyj bardziej to jest album, co kierowało twórcami, czegokolwiek innego w tym tonie, muszę przyznać, że "Distant Relatives" to naprawdę solidna produkcja. jeden z najlepszych mainstreamowych albumów tego roku. gdyby był bardziej "Nas & Damian Marley", powiedziałbym też, że najlepszy rapowy krążek w 2010
8/10

piątek, 14 maja 2010

george clinton - do fries go with that shake?

dobry funkowy utwór można nagrać o wszystkim. dobry p-funkowy utwór tym bardziej. ale i tak fastfoodowe dylematy Georga Clintona, lidera Parliament i Funkadelic, nie są z pewnością jego szczytem możliwości, jeśli chodzi o tworzenie pokręconych muzycznych klimatów. a przykładów trochę dałem już z czasów świetności p-funku. "Do Fries Go With That Shake?" to już rok 1986, okres, który ogólnie funkowymi klasykami nas już nie zasypywał (w sensie tak jak choćby dekadę wcześniej). wariat z kolorowymi warkoczami nie miał jednak pretekstu by przerywać muzyczne odploty/odpały/odjazdy i notabene do dzisiaj nie ma. numer ten to jest naprawdę klubowa potega, jak nie wierzycie, a myślę że wierzycie, to posłuchajcie. dodatkowo teledysk świetnie podkreśla klimat, polecam jednak pełną, 6 i 1/2 minutową wersję utworu do ściągnięcia

B.O.B. - The Adventures of Bobby Ray (recenzja)

kiedy pod koniec zeszłego roku Kid Cudi wypuszczał swój debiutancki krążek "Man on the Moon: The End of Day", Kanye West namaszczał ten projekt jako przełom w hip hopie, początek nowej ery, ogólnie jako przyszłość tej muzyki. z całym szacunkiem dla muzyki Cudiego, ale nie chciałbym, by trendy w hip hopie wyznaczał krążek, na którym aż trudno trafić na rapowaną zwrotkę. trzeba jednak przyznać, że o jakimś już wpływie tego wydawnictwa na gatunek można powoli zacząć mówić
pochodzący z Atlanty debiutant B.O.B. wydaje się być kontynuatorem tego dzieła. on na szczęście więcej rapuje niż Kid Cudi i robi to na dodatek nieźle. Jest to MC z fantazją, doskonałymi pomysłami na akcentowanie, przeciąganie linjek, kojarzy mi się z Lupe Fiasco obdarzonym dodatkowo południową manierą rymowania. naturalnie są też próby przyśpiewywania, które mimo że nie irytują, to nie ma co o nich pozytywnego powiedzieć
problemem jest oprawa muzyczna i ogólny koncept albumu. B.O.B. stara się połączyć typowe dla Atlanty brzmienie z pop-rockową stylistyką. wprowadza to niemały zamęt, pięknym przykładem jest utwór "Magic", w którym błyskotliwe teksty i flow rapera są przeplatane obrzydliwym popowym wokalem w refrenie. Słuchając takiego "Bet I Bust" marzy mi się krążek Bobby'ego w ściśle dirtysouthowym stylu, na surowszych, bardziej syntetycznych bitach. no i z luźniejszą tematyką, zamiast trochę miałkich love songów i szczeniackich deklaracji aspołeczności, których nie powstydziłby się niejeden emo
"The Adventures of Bobby Ray" jest pełne nieścisłości, prób zrobienia za wszelką cenę czegoś eklektycznego i łatwego dla słuchacza zarazem. ale nie można powiedzieć też, że jest źle, każdy byłby w stanie znaleźć swój idealny utwór. czekam na następne projekty rapera i liczę że w przyszłości się określi i nie raz zamiesza na scenie. póki co "B.O.B." nadal będzie mi się kojarzyć głównie z przebojem Outkastu
nota: 6/10

piątek, 7 maja 2010

fred williams & the jewels band - tell her

ostatnio trafiłem na bardzo przyjemną składankę zawierającą pochodzący ze środkowego zachodu Stanów Zjednoczonych. takie produkcje, ilość zawartych w trackliście nieznanych mi wykonawców utwierdza mnie w przekonaniu, że choć jakiś czas słucham takiej muzyki, to wciąż mam o niej minimalną wiedzę. składanka "Midwest Funk" została wydana nakładem Jazzman Records w 2004 roku, ale kiedy powstały poszczególne utwory, co jeszcze nagrały pojawiające się tu grupy - ja nie wiem, ciocia Wikipedia nie wie, wujek Discogs nie wie... to temat na dłuższe poszukiwania, w każdym razie nie mogłem dowiedzieć się nawet nic o zespole niejakiego Freda Williamsa (za to poznałem wielu sportowców tak sie nazywających), który nagrał prezezentowane dzisiaj przeze mnie "Tell Her". wiem tyle, że utwór był samplowany w "Listen" Taliba Kweli - rapera którego można będzie usłyszeć jutro na żywo na Warsaw Challenge. cała jednoosobowa ekipa bloga Chojnito's Way będzie tam obecna

poniedziałek, 3 maja 2010

shalamar - make that move

wróciłem wcześniej niż planowałem, ale to w związku z wyborem nowego kierunku rozwoju marki Chojnito's Way, hehe. postanowiłem zacząć pisać czasem recenzje nowszych krążków. głównie hiphopowych, bo w tym siedzę najmocniej jeśli chodzi o muzykę współczesną. oczywiście dalej będę prezentował przeboje i mniej przeboje czarnej muzyki sprzed dekad. tak jak w tej chwili utwór "Make That Move" grupy Shalamar, numer dość popularny i pokazujący ich przebojową naturę (jest jeszcze druga strona medalu - spokojne r'n'b - ale to kiedy indziej), ale dawno na blogu nie było dobrego funku (czytaj też: disco). utwór pochodzi z płyty "Three For Love" - jednego z trzech albumów grupy, które zdobyły status złotej płyty

Shalamar - Make That Move (1980)

Cypress Hill - Rise Up (recenzja)

nie wiem kiedy to się stało, ale od wydania poprzedniej płyty Cypress Hill upłynęło już 6 lat. chociaż muzyka hip hop w ciągu tego ostatniego okresu nie odnotowała specjalnych wzlotów, kompletnie nie dało mi się odczuć braku nowych nagrań zespołu B-Reala. prawdopodobnie dlatego, że od ostatniej naprawdę DOBREJ płyty ekipy ("IV") minęło jeszcze dwa razy tyle czasu. epoka szalonych Sajpresów na mrocznych, skutych dymem podkładach DJ'a Muggsa, zakończyła się dawno, dawno temu. zrozumieć tego nie jest w stanie wielu fanów, którzy wieszają na "Rise Up" psy już od czasu usłyszenia singli. czy słusznie?
trochę nie, gdyż jest to chyba najlepszy krążek grupy od czasu wspomnianej "czwórki" i warto wziąć to pod uwagę. trochę tak, ponieważ jest to krążek bez pomysłu. słucha się tego jak składanki utworów, które w ciągu ostatnich miesięcy B-Real i Sen Dog mieli ochotę nagrać. mówię o nich bez DJ'a Muggsa, gdyż DJ Muggs brał udział w powstaniu jedynie dwóch utworów. jego tak niewielki udział w projekcie burzy trochę koncepcję Cypress Hill, ale wyszedł jednak na dobre. inni producenci spisali się w porządku (m.in. Pete Rock, Jim Jonsin, sam B-Real oraz gitarzyści z akcentem na Darona Malakiana z System Of A Down), choć wywołali lekki muzyczny chaos, gdzie obok hardkorowego i spokojniejszego hiphopowego brzmienia mamy rock i akcenty latynoskie ("Armada Latina" z potencjałem na rapowy hit lata). lirycznie to co zawsze, czyli rap o pokojowym życiu na zachodnim wybrzeżu Stanow i o tym jak mozna się dobrze bawić bez narkotyków
mimo wszystko jestem zadowolony z powrotu Cypress Hill. jest czego posłuchać parokrotnie na początku roku 2010, w którym jeszcze nie wyszedł żaden powalający mnie rapowy album. chłopaki robią co lubią, według mnie dobrze, że na siłę nie usiłują wrócić do starszych klimatów. utwór "Pass the Dutch" jest małym akcentem w tym kierunku, akcentem sztucznym, chaotycznym i dobitym przez leniwych na mikrofonie Evidence'a i Alchemista. warto sprawdzić "Rise Up", choćby dla rap-rockowych crossoverów
ocena: 6+/10